EN

27.10.2022, 17:39 Wersja do druku

Farsa na śmierć poezji

„Aleja Zasłużonych” Jarosława Mikołajewskiego w reż. Dariusza Starczewskiego w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Artur Grabowski w portalu Teatrologia.info.

fot. mat. teatru

Już po pierwszych dziesięciu minutach wiadomo, że należałoby wyjść z teatru, żeby nie stracić półtorej godziny życia. W końcu rzecz jest o śmierci, więc widzowie mają wzmożoną świadomość upływającego czasu. Trudno zresztą powiedzieć, o czym to jest, bo jakość dramatu (autorstwa nagradzanego poety) szoruje po deskach tak jednoznacznie, że tylko raz po raz rzucane przekleństwa (jakże charakterystyczne dla współczesnej inteligencji o słusznych poglądach) wzbudzają czkawkę śmiechów na widowni, a i te, mam nadzieję, są tylko próbą ukrycia zażenowania. Tak słabego tekstu nie spodziewałbym się nawet po trzeciorzędnym dziennikarzu Gazety Wybrańców. Nie mam wątpliwości, że to jedynie towarzyskie koneksje autora pozwoliły mu zagościć w murach teatru może nie bardzo ambitnego, ale przecież grającego Fredrę i Gogola.

Salka na Sarego ciasna, to i przeciskać się do wyjścia jakoś nie uchodzi. Przeto siedzi człowiek do końca i myśli tylko, jakby tu wyjąć dyskretnie smartfona. Scenę pustą, żeby nie powiedzieć spustoszoną, przyozdobiła scenografka (Urszula Czernicka) metalowym stołem okrytym białym obrusem, zastawionym do wiecznego śniadania, tudzież atrapą meblościanki rodem z PRL-u.

Te symbole siermiężnej rzeczywistości Prywiślańskiego Kraju mają nam chyba uświadomić wieczną nędzę obyczajową Słowian środkowoeuropejskich, którzy poetów mają za nic, a poetki w szczególności. Wołami naciągana intryga streszcza się w tym, że oto uboga niedoceniona (finansowo) poetka, przewidując swoje rychłe zejście z tego świata, próbuje załatwić sobie za życia miejsce w alei zasłużonych, żeby mieć pogrzeb na koszt państwa. Na tym w zasadzie koniec, bo jedynie w ckliwych interludiach pojawiają się „refleksje” o naturze poezji, głębokie jak kielonek żubrówki. Dama w wieku emerytalnym najpierw prowadzi polityczną debatę ze swoim mężem, prymitywnym katolem, w wyrafinowanym języku znanym nam doskonale z ulicznych manifestacji w obronie europejskiej kultury. Potem już tylko negocjuje warunki własnej pośmiertnej sławy. Jedynym interesującym epizodem okaże się jej spotkanie z mamusią w wieku sprzed narodzenia córki, ale i ten koncept ugrzęźnie w płaskich, przewidywalnych wspominkach i projekcjach. Kobiece rozmowy „o życiu” brzmią tak patriarchalnie „po kobiecemu”, że powinna się nimi zainteresować jakaś feministyczna policja.

Szczytowym osiągnięciem sztuki aktorskiej jest tu rola wiodąca w wykonaniu Moniki Niemczyk, arcydzieło literatury funeralnej zaiste sięga bruku. Grającej cały spektakl na jednej strunie aktorce udało się zarżnąć niemal każdy dowcip i pogrzebać każde liryczne uniesienie. Pracownik administracji cmentarnej, z ciężkim wysiłkiem grany przez Pawła Sanakiewicza, okazuje się byłym oficerem, wiernym pamięci wiadomego Generała, i jeśli chodzi o dyscyplinę artystyczną faktycznie powinien nim pozostać.

Sam reżyser, Dariusz Starczewski, w roli męża niespełnionej noblistki robi co może, żeby wycisnąć człowieka z papierowych dialogów, ale nawet jego chrapliwy głos i smutna facjata nie będą w stanie wypełnić pustki po elementarnych lukach w dramaturgii. Zgrabna figura Lidii Olszak wciela się tanecznie w postać urzędniczki z ministerstwa kultury, na darmo jednak, bo zaraz autor odbierze jej i tę odrobinę wdzięku, niszcząc szansę na popisowy numer.

Reżyseria mogłaby coś wnieść w ten smętny pustostan po komediowych ambicjach, ale wodzirej zdaje się uwierzył, że impreza potoczy się sama, wiedziona błyskotliwymi mrugnięciami do nobliwych mieszczan. Atoli oślepiającą okazała się ta ślepa wiara. Pomysły inscenizacyjne snują się po scenie jak ciężki dym po nieprzyjętej ofierze. Jeśli zobaczą to profesorowie szacownej akademii w królewskim grodzie, to niechybnie (Wierzę w Was, akademicy!) cofną artyście mistrzowski dyplom. Nawet bowiem na poziomie rzemiosła ten układ wejść i wyjść, te tańce na jeżdżącym krześle, te naturalistyczne popisy w opukiwaniu jajek na twardo kwalifikują się co najwyżej na konkurs teatrzyków szkolnych.

Klęska zatem? A jednak – ogłaszam sukces! Oto bowiem środowiskowa lojalność i kolesiowata solidarność zemściły się srodze na konformistach. Ogłaszam zwycięstwo przeciętności nad banałem, stereotypu nad poprawnością! Grajcie po angielsku, możni panowie i mości panienki! Przynajmniej będzie się z czego pośmiać. Bo po polsku przyjdzie się ledwie skrzywić. Poważny zdawałby się temat, hołubiony przez salony autor umyślił sobie zaprezentować w okrasie ujętych w cudzysłów wulgaryzmów i tanich, niesmacznych aluzyjek. Nie tylko doznał porażki, ale zarazem obnażył mimowolnie to, co chciał otoczyć aureolą – kulturę i wrażliwość współczesnej samozwańczej elity. Starzejąca się poetka nie budzi bowiem krztyny szacunku, a siermiężnie wciskane jej w usta cytaty z włoskich poetów brzmią jak trzask zębów wyłamywanych na powierzchownie konsumowanych książkach. Zgrzytem cytatów z obcojęzycznej poezji (we własnym przekładzie) wbitych między drewniane dialogi Jarosław Mikołajewski zagłuszył poezję, dla której hołdem chyba miał być jego dramat. Zestawienie trenu z komedią zaowocowało drwiną i żenadą. Czy o taką sztuczkę chodziło? Reszta nie będzie milczeniem, będzie rzężeniem resztek po niegdysiejszej sztuce; będzie szczękiem szczątków po pewnej kulturze, która rozpadła się pod ciężarem własnej pustki.

Kiedy po wątłych brawach wyszedłem wreszcie na wieczorne, pokryte złotymi liśćmi i upstrzone złotymi blaskami krakowskie Planty, pomyślałem o pustym pałacu, o jego melancholijnym smutku. Pomyślałem o śmierci jego mieszkańców; śmierci upiornej, bo przecie ich ciała wciąż straszą między nami. Nie masz, nie masz nadzieję! Przyjdą barbarzyńcy, przyszli barbarzyńcy. Władzę salonów już wzięła ulica, a paniom i panom znającym bon moty pozostaje chodzić na brytyjskie farsy.

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Artur Grabowski

Data publikacji oryginału:

20.10.2022