"Manon Lescaut" w reż. Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Dorota Szwarcman w Polityce.
Trudno dociec, czemu ta jedna z piękniejszych oper i Pucciniego nie była w Warszawie grana od 1895 r. (poza wykonaniem koncertowym). Znakomicie więc, że się pojawiła, ale widzowi trudno będzie zgadnąć, o czym jest. Realizatorzy umieścili ją na stacji metra czy też dworcu kolejowym. Wszystko jest na tym dworcu: i plac w Amiens, i bogaty dom starego Geronte, i finałowa pustynia. Pojawiają się ludzie w garniturach, ale tak niezgrabni, że w każdej korporacji wysłano by ich na "dokształt" z wizerunku. Tytułowa Manon nosi się w czerwonym płaszczu i blond peruce. Jest inna, więc zachwyca. W dalszych aktach jest bezwolną i znarkotyzowaną kobietą o ograniczonym repertuarze uwodzicielskim; zakochany w niej des Grieux musi być w istocie mocno zaślepiony. W finale, choć to ona cierpi i umiera, staje się fantomem w dwóch osobach, przywidującym się des Grieux. Dobrze, że chociaż wykonawczyni tej roli, śpiewaczka z RPA Amanda Echalaz, jest w stanie sprostać partii