Twórcy spektaklu cały czas świetnie się bawili własnym dziełem, z trzeciego rzędu co rusz dobiegały salwy śmiechu bajecznie rozradowanych autorów i realizatorów. Nikogo innego jakoś nie ruszała opowieść o prezydencie George'u "Dablju" Bushu, narysowanym jako skrzyżowanie kretyna z cwaniaczkiem. Może dlatego, że mamy dość własnych karykaturalnych polityków. Komu ten spektakl jest potrzebny, rzecz jasna poza samymi twórcami? - po "Stuff Happens" w Teatrze Śląskim pyta Michał Smolorz w Gazecie Wyborczej - Katowice.
W sieciach kablowych i na platformach cyfrowych można odbierać kanał filmowy "Kino Polska". Wielki z niego pożytek, nadają tam setki polskich filmów, których nigdy nie wyświetlano w kinach - zrobiono je wyłącznie dla osobistej satysfakcji samych twórców i ich mocodawców. W czasach PRL-u ok. 70 proc. polskich filmów nigdy nie trafiało na ekrany, nie wykonywano nawet kopii kinowych. Wystarczało, że na uroczystej kolaudacji zasiadało grono autorów, że nacieszyli się własnym dziełem, że poszli do kasy po należne honoraria, po czym film natychmiast trafiał do archiwum - nie dlatego, że działała cenzura, lecz dlatego, że nikomu innemu ten film nie był potrzebny. Za wszystko hojnie płacił państwowy mecenas, starczyło więc i na epokowe dzieła Wajdy albo Kutza, i na niestrawne gnioty wyrobników, którzy mogli sobie wpisywać kolejne pozycje na listę artystycznego dorobku. Obserwowałem coś podobnego, siedząc na premierowym spektaklu "Stuff Happens" w