- Teatr mnie uratował. Musiałam w coś uciec przed tym nieszczęściem szkoły. Jak stałam pod teatrem i mijały mnie Iga Mayr albo Danuta Balicka, i przez ułamek sekundy ocierały się o mnie, a ja czułam zapach ich perfum z pewexu, wiedziałam, że dotykam magicznego świata - opowiada aktorka Ewa Skibińska.
Kiedy byłam jeszcze w podstawówce, mama zabierała mnie po lekcjach i szłyśmy na Tęczową we Wrocławiu, gdzie sprzedawano najlepsze lody na świecie. Nie było specjalnego wyboru - cztery smaki, a wśród nich moje ulubione, śmietankowe i czekoladowe. Podawano je w muszelkach z wafla, muszelki roztapiały się w miarę jedzenia. Te lody po szkole to był dla mnie wtedy szczyt szczęścia. I przystanek po drodze do pracy mamy, bo ja po lekcjach miałam drugi etat. Mama, sekretarka dyrektora PKP, dorabiała po godzinach w kolejowym biurze skarg i wniosków. Pieczętowałam tam druki pieczęciami dyrektorów i naczelników. Miałam 11 lat, kiedy rodzice się rozwiedli. Byłam świadkiem w sądzie, walczyłam o alimenty, ojciec mówił, że przecież po szkole mogę iść do pracy, że po co mi studia. Wróciłam do domu i długo płakałam. Ale przegrał, płacił alimenty do końca moich studiów. "Zdzisiu jest gościem w domu" - tak się u nas mówiło. Ojciec był aktorem