- Tak, walka o Teatr Polski jest polityczna. Bo jest przeciwko urzędnikom, politykom niemal wszystkich opcji. Bo kopano nas w dupę z prawej i z lewej strony - mówi Ewa Skibińska, gwiazda największej wrocławskiej sceny, która po latach z niej odchodzi. Rozmowa w Gazecie Wyborczej - Wrocław.
Magda Piekarska: To garderoba, w której zaczynałaś pracę w Polskim? Ewa Skibińska: Nie, tamta była na Scenie Kameralnej. Ale w tej też długo "mieszkałam". W garderobach rodzą się najbliższe przyjaźnie. Na początku z Jolką Fraszyńską. To były fantastyczne czasy. Jak myśmy szalały! Kiedyś Jolce kupiłam w prezencie wibrator, taki ogromny, na przyssawkę. To było za dyrekcji Jacka Wekslera. I prosiłyśmy go: "Panie dyrektorze, niech pan nas odwiedzi w garderobie". Migał się, ale w końcu przyszedł. Spojrzał i ręce załamał: "Pani Ewuniu, pani Jolu, ile można...". No, bardzo swobodnie się tu czułyśmy. Teraz, przy "Wycince", siedzę tu z Anią Ilczuk - nasze kostiumy wiszą obok siebie, na jednym wieszaku sukienki Jeannie Billroth i Miry. Jak to się stało, że się tu znalazłaś? - Przez ojca. I z przekory. Byłam w podstawówce, ojciec prowadził kabaret w klubie kolejarza na Nadodrzu, potrzebował dziewczynki do spektaklu. Na propozycję, żeby