Wyczytałem gdzieś, że Anouilh dzieli swe sztuki na "czarne" i "różowe", na "błyszczące" i "skrzypiące", podobnie jak G. B. Shaw dzielił swe komedie na "przyjemne" i "nieprzyjemne". Nie wiem, do której kategorii zaliczył Anouilh swą "Eurydykę", być może uważał ją za "błyszczącą", ale jeżeli nie zmieściła się w żadnej z jego przegródek, należałoby stworzyć jeszcze jedną, z etykietką "zręczne". Bo chyba najbardziej trzeba podziwiać zręczność autora, który - jak w przysłowiowej zupie z gwoździa - z przeróżnych ingrediencji przyrządził potrawę smaczną, choć niezbyt esencjonalną. Wziął piękny stary mit o miłości, dodaj szczyptę tajemniczości i grozy, trochę rekwizytów współczesnej obyczajowości i zupa, a może raczej deser, gotowy. Spożywa się to z zaciekawieniem, ale wstajemy od stołu niezbyt nasyceni, z wyraźnym poczuciem jakiegoś braku. Podziwialiśmy iście prestidigitatorską zręczność autora, ale w grunci
Tytuł oryginalny
Eurydyka
Źródło:
Materiał nadesłany