Na "Wesele krwi" w teatrze przy ulicy Szwedzkiej 2/4 szedłem, można rzec, z rozbudowanym apetytem. Spektakl bardzo podobał się premierowej publiczności. Zyskał sobie znakomite noty, tak w mowie (towarzyskiej), jak i w piśmie; dość powiedzieć, że surowa i wymagająca Wanda Zwinogrodzka z "Gazety Wyborczej" po wizycie na Pradze ogłosiła, iż oto powstał w miejscu podejrzanych dotąd imprez TEATR PRAWDZIWY.
WIELCE OBIECUJĄCY BYŁ także powrót na warszawską scenę twórczości Garcii Lorki; dramaturgii poetyckiej, ponadczasowej, wyzywająco odległej od codziennej szarpaniny. Tudzież nowe spotkanie z Lorką Krzysztofa Kelma; poprzednie, przed dziesięciu laty, owocowało wysoko cenioną "Yermą". Działo się to w Zielonej Górze, gdzie wtedy na chwilę - na sezon - spotkała się grupa młodych, prosto po szkole, reżyserów i aktorów, zbuntowana, najogólniej mówiąc, przeciw trywialności dookolnego teatru. Po roku rozeszli się w różne strony; dziś zapewne w jakiejś cząstce spotykają się znów na Szwedzkiej. Tak więc było parę powodów zaostrzenia recenzenckiego apetytu. "Wesele krwi", utwór grywany kiedyś w Polsce pod tytułem "Krwawe gody" dziś na nowo przełożony przez Carlosa Marrodana, to napisana w 1933 roku pierwsza z tragedii andaluzyjskich Lorki. To opowieść o miłości sąsiadującej ze śmiercią, o weselu, które musi kończyć się mordem. To opowi