Spektakl streścić można właściwie w dwóch szczurach. Na początku zdychają, by w finale znów się pojawić. Te pierwsze miały być zapowiedzią zmagań bohaterów z chorobą, moralnych dylematów, wyborów między chęcią życia a poczuciem obowiązku. A na scenie Teatru Zależnego zdechły, i nic...
Aktorzy zmagali się ze swoją obecnością na scenie. Męczyli się bardzo, krążąc po wyznaczonych liniach. Tomasz Piasecki (doktor Rieux) pojawiał się i znikał za zielonym parawanem. Na scenie czekało już na niego biurko, przy którym można było bezpiecznie zasiąść. Bogdan Słomiński (dziennikarz Rambert) ograniczał się do wpadania do lekarskiego gabinetu. Kulturalnie wieszał kapelusz na parawanie i przysiadał się do doktora. Najlepiej z całej trójki miał Szczęsny Wroński. Księdzu przypisano bezpieczne miejsce za ambonką. Ręce, które nie leczą Piasecki decydował się czasami na nieoczekiwaną rundkę wokół biurka. Kończyła się fatalnie - albo defilował, mówiąc tyłem do widowni i swego rozmówcy, albo nie wyrabiał na zakręcie i wpadał w ścianę, próbując zrobić z tego etiud-kę na temat człowieka załamanego i zmęczonego. A zmęczony był bardzo walką nie z epidemią, lecz ze swoimi rękami. Opuszczone, kołysały się bez przerwy w p