Na scenie dramat i popkulturowy pastisz wdały się w burzliwy romans, i nie da się przejść obok tego obojętnie. Nie owija się tu w bawełnę, nie idealizuje, ale też nie potępia - o spektaklu "Elvis" w reż. Michała Siegoczyńskiego w Teatrze Nowym w Poznaniu pisze Adrianna Molka z Nowej Siły Krytycznej.
Ludzie dzielą się na dwie kategorie: tych, którzy moczą się z ekscytacji na widok ruchu bioder króla rock'n'rolla oraz tych, którzy przewracają oczami, słysząc jego charakterystyczną manierę. Muszę wyznać, że bliżej mi do tej pierwszej. Dlatego usiadłam w wygodnym fotelu Teatru Nowego w Poznaniu, oczekując nieudźwignięcia przez ekipę tego, dość ciężkiego (120 kilo) tematu. Jednak po kilku godzinach, kilkunastu wypalonych papierosach i kilkudziesięciu przekleństwach uniosłam się o kilka centymetrów, będąc trochę bliżej nieba niż ziemi, z podziwu dla realizacji (i nie chodzi mi wyłącznie o dolary rzucane w publiczność). Znakomity duet Siegoczyński (reżyseria) i Zaniewska (dramaturgia) umiejętnie balansuje na granicy absurdu ("Jestem gitarą Elvisa i teraz zaśpiewam wam piosenkę!"), tworząc jednak poważny dramat opowiadający o cieniach sławy. Autorka scenariusza wykazała się odwagą i poczuciem humoru, proponując tekst ostry i lekki ja