Mamy tu historię snutą między jawą a snem i otwartą formułę spektaklu. Może więc był to tylko straszny sen, który śniła Erla? A może tak, jak to bywa w nordyckich baśniach i mitologii, palce maczały w opowieści islandzkie elfy? W tym teatralnym eksperymencie to, co prawdziwe jest niewidoczne dla oczu - o spektaklu "Reykjavík '74" Marty Sokołowskiej w reż. Katarzyny Kalwat w Teatrze im. Horzycy w Toruniu pisze Barbara Pitak-Piaskowska z Nowej Siły Krytycznej.
Niebiesko-chłodny odcień nieba odbija się w szerokiej tafli ogromnego jeziora. Krajobraz ten, niczym ostry nóż, przecina pas ziemi, który w styczniowe dni pokryty jest grubą warstwą śniegu. Kolory domów, dróg, przyrody zdaje się tłumić wszechogarniający chłód, a porywisty wiatr niemiłosiernie dźwięczy w uszach. Świszczy i dmie tak mocno, że niemal drąży nam głowę, podświadomość. Mimo że nastała noc, wciąż jest widno. Właśnie teraz Erla ma sen, w którym bardzo się boi. Tak bardzo, jakby to była rzeczywistość. Widziała ich stojących w kole, ale nie mogła dojrzeć ich twarzy. Na głowach mieli kaptury. Strach unieruchamia ją przy oknie - nie wyjdzie na zewnątrz. Erla odwraca się. W stronę łóżka. Czy to wciąż jej sen? W innej scenie, na wyświetlanym filmie, w rozpiętym płaszczu biegnie Saevar. Wspina się na ośnieżony pagórek, na siny pas ziemi, patrzy na nas, na ciebie, na mnie, po chwili zamyka oczy. Milczy. Może to tylko mu si