Cieszyłam się na "Clarę S". W programie spektaklu zielonogórskiego teatru wydrukowano kilka mądrych esejów i miałam nadzieję, że na scenie też będzie mądrze. A było nudno. I w sensie teatralnym, i intelektualnym.
Aktorzy z Zielonej Góry grali sztukę Elfride Jelinek w reżyserii Grzegorza Małeckiego na scenie poznańskiego Teatru Polskiego. Umieścili na niej bodaj cały swój magazyn mebli, kotar i rekwizytów, łącznie z naturalnej wielkości szybowcem i dwoma prawdziwymi fortepianami. Plotka krążąca po foyer głosiła, że nie udało się im przywieźć... wyciągu narciarskiego. Nie lubię "śmietnikowej" scenografii. Uważam, że jest przejawem nieudolności artysty, że przeszkadza i aktorom, i widzom. Nie rozumiem sensu budowania pomostu przez całą scenę tylko po to, żeby jedna z postaci przeszła się po nim dwa razy. Nie wiem, po co zastawiać scenę ogromnymi instrumentami, jeśli muzyka i tak płynie z playbacku. A właśnie muzyka na żywo mogłaby być osią i energią tego spektaklu. W tym scenicznym bałaganie krążą główne postacie dramatu, który się jednakowoż nijak nie może zawiązać. Poznajemy Clarę S. (pianistkę, kompozytorkę, żonę Roberta Schumanna)