Po "Nie-Boskiej Komedii" i "Dziadach" wielki romantyczny serial Teatru Polskiego domagał się jeszcze jakiegoś dopełnienia, czy może raczej zwieńczenia. A miało nim być, od dawna już zapowiadane przez Grzegorza Mrówczyńskiego, "Wyzwolenie" Stanisława Wyspiańskiego. Za wprowadzeniem go na scenę, świętującego właśnie swoje 115-lecie teatru, zdawały się przemawiać dwie również tu chyba istotne racje. Ideowo-artystyczna i... budżetowa. Ta pierwsza wynikała z przeświadczenia, że na czasy przełomu i wielkiego historii zawirowania najlepsze jest właśnie "Wyzwolenie". I że ono w tym momencie może najbardziej nas poruszyć, a zarazem sprowokować do postawienia sobie jednego jakże zasadniczego dziś pytania. Czym dla nas jest teraz cała ta nasza narodowo-romantyczna mitologia? Ciężkim bagażem w drodze do Europy, czy wciąż tak potrzebnym nam wzorcem kulturowym i świadectwem narodowej tożsamości? Za wprowadzeniem na afisze Teatru Polskiego Wyspiańskieg
Tytuł oryginalny
Efektowne ale martwe "Wyzwolenie"
Źródło:
Materiał nadesłany
Głos Wielkopolski nr 294