- Aktorstwo to suma i wypadkowa talentu, doświadczenia, warunków itd. itp., trudno więc mówić, że tylko jeden czynnik rozstrzyga o kształcie roli. W moim przypadku zadecydowało poczucie humoru i dystans z jakim traktuję swoje doświadczenia matrymonialne - z Edwardem Linde-Lubaszenką, wieloletnim aktorem Starego Teatru w Krakowie, rozmawia Krzysztof Lubczyński.
Podobno biegle Pan mówi po rosyjsku? - Dobrze, bo od drugiego do szóstego roku życia, w czasie wojny radziecko-niemieckiej byłem w ZSRR, a tam mówiło się po rosyjsku. Nie znałem ani jednego polskiego słowa. Mimo to jestem polskim aktorem, mówiącym całkiem nieźle po polsku. W czasie wojny moja matka, która związała się z radzieckim oficerem o nazwisku Lubaszenko, którego nazwisko noszę, starała się przedostać do Polski, ale do armii Andersa nie zdążyła, więc wróciła do kraju z tym drugim, Ludowym Wojskiem Polskim. A w ogóle to urodziłem się w dniu podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow. I to chyba wiele wyjaśnia w sensie metafizycznym. Jakim jeszcze językiem Pan włada? - Niemieckim, bo po powrocie do Polski w 1945 roku zamieszkaliśmy we Wrocławiu u Niemki, frau Hoffman, a z nią i jej dziećmi mówiliśmy po niemiecku. Trwało to kilka lat, aż do ich wyjazdu do Niemiec. Po polsku zacząłem mówić w polskiej już szkole. Czy to rosyjskie, radzie