Coś jakby "zrób spektakl w weekend", dzięki czemu poznańscy bywalcy, przeglądając się w lustrze teatru, przeistaczają się we własne marzenia - o spektaklu "Edith i Marlene" w reż. Arnolda Pujszy w Teatrze Muzycznym w Poznaniu pisze Wojciech Morawski z Nowej Siły Krytycznej.
Nie każdy spektakl doczekał się dwóch salw oklasków, zwłaszcza przed swoim rozpoczęciem. Nie wszędzie aktorzy płaczą na scenie po przedstawieniu. Również nie wszędzie można spotkać prezydenta Poznania z żoną. Cóż dodać? Na deskach Teatru Muzycznego w Poznaniu odbyła się premiera "Edith i Marlene". Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy, jest namiastkowość. Namiastkowość Francji wybrzmiewa w pojawiającym się od czasu do czasu akordeonie. Namiastka biedy - w taniej pretensji. Ochłapy cierpienia - w cyrkulacji kilku bezradnych gestów głównej bohaterki (w roli Edith Piaf Lucyna Winkiel). Namiastka metafory, gdy teatralna tautologia udowadnia, że język nie istnieje bez swoich przedstawień - kiedy mowa o śmierci, rozlega się tykanie zegara, komentarze odnośnie alkoholizmu Piaf występują wyłącznie w paraleli z gestem sięgania po trunki. Szczątki marginesu społecznego odnajdujemy w symbolicznie odkształconym języku. "Spieprzaj, dupa, gów