"Pięciu braci Moe" w reż. Olafa Lubaszenki w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Pisze Renata Moroz w Dzienniku Bałtyckim.
Alfred Hitchcock mawiał o swoich filmach - najpierw jest trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie. Ktoś zapytałby - po co przywoływać cytat z mistrza suspensu, skoro zamierza się pisać o "Pięciu Braciach Moe" - musicalu wystawionym zresztą na deskach dużej sceny przez Teatr Muzyczny w Gdyni. Rzecz w owym napięciu. Było - owszem, rosło - ale nazbyt ślamazarnie. O trzęsieniu ziemi nie ma nawet co wspominać. A przecież libretto Clarka Petersa dawało takie możliwości, a i muzyka Louisa Jordana aż się o to prosiła. O co chodzi w "Pięciu Braciach Moe"? Otóż, pewien mężczyzna o wdzięcznym imieniu Nomax pije. Jak by to określił Saint-Exupéry - żeby zapomnieć. O tym, że stracił ukochaną kobietę. Którejś, mocno zakrapianej nocy, przychodzą do niego tytułowi bracia. Ba... wyskakują z radia stylizowanego na lata 30. Są odziani adekwatnie do czasów, z którego odbiornik pochodzi. Bracia pocieszają zrozpaczonego Nomaksa, ich cel jest jasny - młodz