Immanentna dramaturgia zawarta zarówno w prozie poetyckiej jak w poezji seansu stricto francuskich poetes maudits polegająca na zgęszczeniu i zwielokrotnieniu intensywności przeżyć czyni z ich dzieł niemal gotowe scenariusze teatralnych spektakli, których sceniczna nośność i sugestywność zależy właściwie wyłącznie od inwencji reżysera przekładającego obrazy poetyckie na sceniczne.
Rachityczność współczesnej dramaturgii sprawia, że teatry coraz skwapliwiej sięgała po klasyczne dzieła poetów sprzed stu lat, tam szukając tego, co stanowi istotę wielkiego repertuaru teatralnego: prawdy namiętności i uniwersalności przesłań. Po niedawnej, bardzo dobrej inscenizacji "Sezonu w piekle" Artura Rimbauda w Teatrze Dramatycznym, z której zdawałem sprawę na łamach "Tygodnika Popularnego", Teatr Studio wystąpił z premierą równie fasmagoryjnego spektaklu opartego na motywach "Pieśni Maldorora" Lautreamonta. Drastyczne, buntownicze, bluźniercze i szokujące "Pieśni Maldorora" rozpalone do białości obrazoburczą pasją dwudziestoletniego poety, którego dziś można, bez obawy popełnienia błędu bliskiej perspektywy, określić mianem największego francuskiego piewcy rozpaczy, nie dałyby się w całości przetransponować na teatralne sceny. Po pierwsze ze względu na amorficzność tego symboliczno-nadrealistyczne-go poematu prozą, po drugie