„Dzikie łabędzie” na podstawie baśni Hansa Christiana Andersena e reż. Tadeusza Kabicza w Mazowieckim Teatrze Muzycznym w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Rzecz wystawiono z iście barokowym rozmachem.
Na scenie jest mnóstwo dziejstwa - piętnaścioro chyba wokalistów i tancerzy, wspaniale zaprojektowane - z dziecięcą, nieuznającą granic wyobraźnią - kostiumy Marcina Łobacza, dopracowaną w szczegółach choreografię Pauliny Andrzejewskiej-Damięckiej, mamy piękne światło i projekcje, naprawdę, nie można było ócz oderwać! Do tego oczywiście orkiestra (i znakomita muzyka Mikołaja Hertla) oraz aktorzy, konsekwentnie poprowadzeni przez ten andersenowski świat przez reżysera, który bardzo fajnie tenże świat wymyślił i - z żelazną konsekwencją zbudował.
Cóż, Andersen jak to Andersen, nie przejmował się zbytnio, że jego młody czytelnik (w naszym wypadku widz) zlękniony bezmiarem nikczemności stworzonych przezeń złych bohaterów, będzie miał problemy z zaśnięciem, uprzedzam zatem, że i piszący te słowa, dorosły od dawna, wzdrygał się za każdym razem, gdy Macocha Anny Lasoty pojawiała się na scenie, gdyż to naprawdę zła kobieta była.
Uspokoję rodziców i opiekunów, finał jest szczęśliwy, Eliza braci uratuje, a z Księciem będzie żyć długo i szczęśliwie, acz… zabrakło mi sceny, w której ocieramy łzy Królowi (nie poinformowanie JKM o szczęśliwym zakończeniu tej intrygi wydało mi się nieuzasadnionym okrucieństwem wobec niego), oraz – sceny jakiegoś ukarania Macochy, solidne biczowanko albo może lepiej stosik, byłyby tutaj bardzo na miejscu. Może trzeba byłoby ździebko podnieść sugerowany wiek widza, ale za to zło ukaralibyśmy zaiste przykładnie.