Dlaczego reżyser - szykując weselne menu - wrzuca aż tak dużo dań? Aż się odbija maskaradą, groteską i muzycznym pastiszem - o "Weselu u drobnomieszczan" w reż. Giovanny'ego Castellanosa w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie pisze Ada Romanowska z Nowej Siły Krytycznej.
Jak kupić widza? Zaserwować mu wiązankę biesiady i disco-polo. I tym tropem idzie Giovanny Castellanos w "Weselu u drobnomieszczan". Widownia atakuje aktorów salwami śmiechu, ale czy jest się z czego śmiać? Z siebie. Nic nie jest tak zabawne, jak własny ogródek. Castellanos wskazuje palcem w publiczność - to wy jesteście śmieszni. To wy jesteście gośćmi na weselu. To wy reprezentujecie rozpadający się świat. Oto na scenie trwa zabawa. Weselnicy rzucają się na stół, groteskowo skrobią w talerze. Są niczym zaprogramowane kukły działające na najwyższych obrotach. Nie jedzą, pożerają. Matka (Joanna Fertacz) wnosi rybę na tacy, za chwilę budyń z bitą śmietaną. Rozkosze podniebienia mieszają się z rozkoszami dyskusji. Ojciec (Marian Czarkowski) opowiada historie rodzinne, ktoś obok romansuje, ktoś delikatnie się kłóci. Ale z biegiem czasu - z kolejnymi lampkami wina - rozwiązują się języki i krawaty, a wszelakie konwenanse idą na bok.