Groteskowy tekst Gombrowicza w muzycznym ujęciu Zygmunta Krauzego stał się niemalże tragedią. Jak prawdziwa opera kończy się posępnym finałem. Tych, którzy wybiorą się na tę "Iwonę, księżniczkę Burgunda", należy przestrzec, by nie traktowali spektaklu jako kolejnej inscenizacji utworu Witolda Gombrowicza. Mamy do czynienia z dziełem odrębnym i samoistnym, zgodnym z regułami opery. Rytm zdarzeń wyznacza tu niespiesznie snująca się muzyka, w której tylko niekiedy pojawia się pastiszowy ton. Zgodnie z jej przebiegiem dwór księcia Ignacego od początku zdominowany został przez rytuał gestów, dostojnych kroków, wymownych spojrzeń, jakby kompozytor założył, że wystarczy królewski świat wcisnąć w gorset konwencji tradycyjnej opery, by ukazać jego sztuczność. Krauze korzysta przede wszystkim z przeszłości, nie mamy wrażenia, że utwór powstał zaledwie trzy lata temu. To nie jest jedyna istotna zmiana w stosunku do
Tytuł oryginalny
Dziewczyna nieuchronnie skazana na śmierć
Źródło:
Materiał nadesłany
Rzeczpospolita nr 29