"Łysa śpiewaczka" w reż. Macieja Prusa w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Przemysław Skrzydelski w Sieciach.
Jako absurdysta Ionesco niegdyś frapował formą, budził niepokój. Dzięki Maciejowi Prusowi dzisiaj wybrzmiewa dwa razy ostrzej. To pewnie sprawa języka, że do powszechnej świadomości Eugene Ionesco nigdy nie przebił się w takim stopniu jak Samuel Beckett. Reżyserzy chętniej sięgają po autora "Czekając na Godota". U niego odnajdują pojemniejszą przestrzeń - w końcu Beckett wykreował zupełnie niespodziewany sens scenicznej sytuacji. Bardziej ascetyczne dramaty Ionesco (sam nazywał je antysztukami) nastręczają poważniejszych kłopotów. W "Łysej śpiewaczce" czy w "Lekcji" penetrować trzeba sam język, a jego zdiagnozowanie niekoniecznie wszystko załatwia. Sztuczne frazy wypada jeszcze uwiarygodnić, w innym przypadku skończy się tylko na zabawie konwencją, a widz wyjdzie z zafrasowaną miną i generalnym wnioskiem: coś w tym jest. Maciej Prus na szczęście stosuje świetnie przemyślaną strategię. Od publikacji "Łysej śpiewaczki" minęło 60 lat z