"Ślub" Witolda Gombrowicza w reż. Eimuntasa Nekrošiusa w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Jacek Kopciński w Teatrze.
"Ślub" Eimuntasa Nekrošiusa rozczaruje tych, którzy w dramacie jego głównego bohatera ciągle dostrzegają alegorię wzniosłych dylematów nowoczesności. Litewski reżyser "upupił" Henryka, uderzając w mit niezależności dzisiejszych artystów, których znakiem rozpoznawczym stała się infantylność. Ach, co to był za "Ślub"! Jeszcze na takim nie byłem! A co w nim, tym Ślubie Nekrošiusa, takiego oryginalnego, zapytają może młodsi widzowie? Przecież tak się już dziś nie robi teatru! Aktorzy nie streszczają ze sceny teorii performansu, nie negocjują z widzami warunków gry i w słusznym proteście nie drą portretów znanych polityków. Za to udają innych, całkowicie różnych od siebie ludzi, na dodatek tak, jakby animował ich niewidzialny lalkarz, który raczej utrudnia im ekspresję, bo między słowo i gest wprowadza nagły dysonans, co sprawia, że komunikacja z widzami staje się tyleż zaskakująca, co wieloznaczna. Jak w spektaklach Jarockiego