„Dekalog” Krzysztofa Kieślowskiego i Krzysztofa Piesiewicza w reż. Wojciecha Farugi w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Twórczość Krzysztofa Kieślowskiego zawsze wzbudzała mój podziw, ale również w jakiś dziwny sposób odrzucała. Doceniam jego filmy okresu „Kina moralnego niepokoju”, szczególnie Amatora, a Przypadek stanowił fantastyczny obraz możliwego wyboru, a także ślepego losu decydującego o naszym życiu. Jednak na przeciwległym biegunie znajduje się Dekalog. Przez krytyków, publiczność, przeciętnych widzów chwalony i doceniany. Osobiście odrzucało mnie filmowe dziesięć przykazań. Bowiem wydawały się owe historie przekombinowane, wymyślone i nierealistyczne. Czasem, owe kilkadziesiąt lat temu miałem poczucie, że opowieści są wiadome tylko reżyserowi i współautorowi scenariusza Krzysztofowi Piesiewiczowi. Co pozostało z owego doświadczenia? Na pewno dwa filmy, które zrobiły wielką festiwalową karierę: Krótki film o miłości i Krótki film o zabijaniu. Nie tyle poszukiwanie etycznych aspektów, ale klarowność wywodu i zjawiskowe role Grażyny Szapołowskiej i Mirosława Baki stanowiły ciekawy pretekst do zastanowienia co znaczy miłość, a co zbrodnia? Dla wówczas, wchodzącego w dorosłość człowieka, te pytania egzystencjalne były jak dysputa z samym sobą o tym co w życiu jest najważniejsze. No tak. Nie można zapomnieć o jeszcze jednym ważnym bohaterze każdego odcinka. Będący jak cień, snujący się po ekranie telewizora Artur Barciś. Niemy świadek, duch wszystkich sekwencji filmowej opowieści Kieślowskiego. Ta duszna atmosfera filmowa w końcówce lat osiemdziesiątych XX wieku stanowiła dziwne, szare dopełnienie schyłku Polski Ludowej. Powrót po latach do owego scenariusza wydawał mi się zastanawiający, ale również intrygujący. Co więcej można wyczytać z tychże dziesięciu opowieści? Co ciekawe sama teatralna narracja została dobrze pomyślana, ale niestety opakowanie jest nie do zniesienia. Manieryczność i wydumana inscenizacja zabiły ciekawy pomysł adaptacyjny.
Jednym z największych walorów premiery Dekalogu w Teatrze Narodowym jest scenografia Katarzyny Borkowskiej. Zabudowanie, sceny na Wierzbowej, od strony widowni lustrami, a przestrzeni akcji oknami na świat zewnętrzny zamyka nas w dusznej atmosferze nieustannie wydobywającego się dymu papierosowego. Po środku gigantyczny, długi stół, który jednocześnie może znaleźć się w każdym domu, ale jest on częścią sali seminaryjnej, wykładowej, gdzie odbywa się swoiste konwersatorium. Pani Profesor (bardzo dobra rola Sławomiry Łozińskiej) rozpoczyna spotkanie, do którego włącza studentów. Publiczność staje się częścią owego zdarzenia. Uczestnicy improwizują, poddają pod dyskurs kolejne fragmenty zaczerpnięte ze scenariusza Kieślowskiego i Piesiewicza. Niestety Wojciech Faruga tak skonstruował sceny, że gubią się ich sensy. Mamy całkowitą nieadekwatność historii względem siebie. Jednym pozostawiono zaledwie dwa, trzy słowa, a inne odtwarzane są z aptekarską precyzją. Nieznośne monologi, które zastępują akcję, ciągną się jak turecki tasiemiec. Dodatkowo, chyba aby było atrakcyjniej, ważną rolę ma odgrywać ruch sceniczny, który niestety jest banalny i chybiony. Figury męczą, stają się wtórne. Co więcej z moralnego eposu wyparowuje magia przeżarta słowotokiem i dziwną ekspresją. Wiele można wypowiedzieć w spojrzeniu, mimice, geście, ale to nie częsty efekt w tym przedstawieniu. Odrzuca sekwencja zaczerpnięta z Krótkiego filmu o miłości, gdzie jednowymiarowa postać Magdy (Małgorzata Kożuchowska) więcej odtwarza ruchem niż emocjami i dominacją nad nowicjuszem Tomkiem (Paweł Brzeszcz). Nie do końca wiadomo czym jego zafascynowała kobieta, bowiem jest zimna jak lód. Brakuje w tym wszystkim uczuć, żarliwości, namiętności. To monotonny dialog ubarwiony patosem choreografii. Sceny przechodzą, mijają, dużo pauz na wydumane sola taneczne. I ginie przedstawienie o jasnym przesłaniu. Bowiem jest jego niezbywalna wartość, która winna być wyłuszczona na plan pierwszy, ale niestety blednie pod naporem efektu, by nie powiedzieć efekciarstwa.
Niekwestionowaną wartością przedstawienia jest adaptacja Davita Gabuni, dla którego biogramu nie starczyło miejsca w programie. Autor wersji scenicznej ułożył tekst logicznie. Tworzy się z niego opowieść o dziecku (dzieciach) i jego najróżniejszych figurach: poświęceniu, molestowaniu, śmierci i odrzuceniu. Dzięki temu zabiegowi, w warstwie opowieści jest to klarowny wywód. Nie bez powodu Pani Profesor powtarza kilkukrotnie, że najważniejsze jest dziecko. Jej osobista trauma z okresu wojny wyjawiona pod koniec spektaklu, gdy dochodzi do konfrontacji z ocalałą z Holocaustu dziewczynką, a odrzuconą w czasie okupacji przez bohaterkę, ciągle jest żywa i bolesna. Wyraźnie widać jak banalna i krzywa jest moralność. Jak pięknie możemy o niej mówić, opowiadać, ale w sytuacjach ekstremalnych najtrudniej jest dokonać właściwego wyboru. Ale co to jest właściwie ten dobry wybór? Bowiem te historie w adaptacji Gabuni są właśnie takowymi swoistymi wagami, na szalach których leży dobro wobec dziecka. Młodszego, starszego, dojrzałego, ale zawsze doświadczonego poprzez ból fizyczny, bądź psychiczny. Te konfrontacyjne, wobec dziecka, opowieści są celne, ciekawe i wciągające. Ale niestety zostały zmaltretowane chęcią ukazania reżyserskiej ekstrawagancji, która przeradza się w trywialną śmieszność.
Gdy reżyser nie przeszkadza zbytnio aktorom, dając im pole do dobrego dialogu, tworzy się magia dyskursu. Raz gwałtownego pomiędzy przybranymi: córką (Edyta Olszówka), a ojcem (Wiesław Cichy). Jednak najbardziej wstrząsającą wymianą zdań jest rozmowa Elżbiety (Gabriela Muskała) z Zofią (Sławomira Łozińska). Krystalicznie wyartykułowane racje, poglądy, a także trudne wybory mówią więcej niż inscenizacyjne pułapki reżysera. Bowiem twórca osadził spektakl w formie wykładu uczestniczącego, ale go zanegował na rzecz warsztatów z improwizacji aktorskich wspartych pracą nad ciałem. I wyszło kuriozalnie, by nie powiedzieć tragicznie.
Doświadczenie artystyczne w Teatrze Narodowym, gdy odrzuci się reżyserską wpadkę, posiada wielki walor intelektualny. Moralitet Kieślowskiego i Piesiewicza wsparty adaptacją Gabuni to ciekawe spojrzenie na świat, który minął, ale przecież dzieci są i będą zawsze wokół nas. Ta próba poruszenia owego problemu w dniu dzisiejszym jest ważnym krokiem do zrozumienia kim są ci, którzy wielokrotnie nie mogą wypowiedzieć słowa, ale cierpią i sprawiają radość nam wszystkim.