Artystą być - to dar od Boga. Mieć jeszcze na dodatek wzięcie, to dodatkowy bonus fortuny. Ale niektórym to nie wystarcza. Marzą o tym, by mieć nie tylko rząd dusz, ale i prozaiczną władzę nad ludźmi. Chcą, jak co bardziej ambitni śmiertelnicy, koniecznie zostać szefami - pisze Małgorzata Gnot.
Co z tego wynika? Ano najczęściej katastrofa. Pamiętam, jak u początków mej pracy w Kurierze Lubelskim weszłam w dziki konflikt z wielkim aktorem Ignacym Gogolewskim, który prowadzenie Teatru im. Osterwy potraktował jak "Wielką Improwizację", oczekując bezkrytycznego aplauzu. A były to czasy, kiedy rozliczano tylko z repertuaru, a nie z gospodarności. Z tą ostatnią miał potem poważne kłopoty następca Gogolewskiego - Andrzej Rozhin. Do teatru waliły tłumy, a obrażonemu dyrektorowi wyliczano rozrzutność w kupowaniu rajstop. Moje przekonanie, że artysta i szef w jednej osobie to sprawa ryzykowna, było już ugruntowane, gdy parę lat temu rozgrywał się wodewil pod tytułem: Szukamy dyrektora Teatru Muzycznego. Dzięki akcji pilotowanej przez Kurier udało się uniknąć wybrania aroganckiego artysty-polityka, a w każdym razie człowieka z rażąco politycznego namaszczenia. I kto w końcu przyszedł do Lublina? Ano Jacek Boniecki, który dziś odchodzi w aureol