Tytuł to wcale nie cyniczna ironia. Najlepsze w najnowszej premierze tarnowskiego teatru ("Mio, mój Mio" według Astrid Lindgren) są właśnie dymy i maski. Dymy - w pięknie rozwiązanej scenie spotkania z Płatnerzem, kiedy to nawet dziesiąty rząd widzów tonie w gryzących oparach, i maski, które w II akcie, zdecydowanie lepszym, tak wspaniale straszą. Gorzej jest z aktorstwem. Wydaje się, że reżyser spektaklu Włodzimierz Fełenczak za bardzo zawierzył maszynerii lalkowego teatru i pozostawił aktorów samych sobie. Nie myślę nawet o epizodach. Główni bohaterowie: Bo (Wilhelm Olsson) Mio (Bogusław Suszka) i Benka, Jum-Jum (Grzegorz Janiszewski) krzyczą na siebie albo recytują i szczególnie w I akcie jest to wyraźnym dysonansem wobec szczególnego rodzaju harmonii zapisanej w powieści Lindgren. II akt jest, jak już wspomniałem, lepszy, plastycznie pomyślany, wypełniony efektami, których w tego rodzaju teatrze nie można bagateliz
Tytuł oryginalny
Dymy i maski
Źródło:
Materiał nadesłany
Czas Krakowski nr 43