Od kilkudziesięciu lat niemal każdy z operowych reżyserów bierze sobie za punkt honoru odciśnięcie na prezentowanym dziele pieczęci swojej odkrywczej indywidualności, często zupełnie nie licząc się z kompozytorem ani realiami libretta. Przodują w tym reżyserzy niemieccy, którzy wymyślili określenie: "Regietheater". Za ich przykładem podążają inni, nasi również - pisze Adam Czopek w Naszym Dzienniku.
Jak długa jest historia opery, tak długie są próby jej zdominowania przez określone grupy. Najpierw panowały wszechwładnie wielkie primadonny narzucające kompozytorom własne zdanie i bezwzględnie żądające popisowych arii bogatych w koloraturowe ozdobniki. Uginali się przed nimi niemal wszyscy kompozytorzy, nawet Giuseppe Verdi. Później próbę zawładnięcia operą podjęli dyrygenci, którzy usiłowali udowodnić światu, że lepiej wiedzą, gdzie i jaką nutę powinien kompozytor postawić w partyturze i jakie przyjąć tempa. Przez ostatnie kilkadziesiąt lat usiłują to robić reżyserzy, którzy doszukują się nowych, ukrytych znaczeń w starych, poczciwych librettach, za nic mając autorskie didaskalia. Powstają więc masowo inscenizacyjne dziwolągi, często mające niewiele wspólnego z prezentowanym dziełem. Ich wspólną cechą jest to, że są pozbawione sensu i istnieją na scenie zaledwie przez kilka przedstawień, a potem znikają jak kamfora, razem z