„Prawda” Floriana Zellera w reżyserii Wojciecha Malajkata z Adria Art w Bydgoszczy, w warszawskim Garnizonie Sztuki. Piszą Anna Czajkowska i Robert Trębicki w Teatrze dla Wszystkich.
Nie do końca na TAK
Śmichy-chichy, a kłamstwo jednak uwiera.
Sztuki Floriana Zellera, tłumaczone na wiele języków i grane z powodzeniem na scenach europejskich, w Polsce również są znane i lubiane. Francuski dramaturg i reżyser napisał ich trochę: pozornie komiczne, ale w rzeczywistości refleksyjne „Nim odleci” (wystawiane w warszawskim Teatrze Współczesnym), poruszający „Ojciec” z Ateneum, jeszcze „Kłamstwo” (pokazane między innymi w Teatrze w Opolu, rok 2016) oraz „Godzina spokoju” (szczeciński Teatr Współczesny) i inne. Przyciągają uwagę reżyserów (niejeden raz), którzy spoglądają na nie chętnym okiem, szukając nowych inspiracji. Wojciech Malajkat z pewnością dostrzega ich potencjał, skoro postanawia znów zmierzyć się z tekstem przewrotnej „Prawdy”. Sztuka powstała w 2011 roku i od tej pory wystawiana jest na licznych światowych scenach, a w Polsce jej prapremiera odbyła się w 2013 roku w Sosnowcu. I właśnie Wojciech Malajkat wyreżyserował tę pierwszą adaptację spektaklu. Po dziesięciu latach trochę inaczej odczytuje całość, a „Prawda” w jego reżyserii staje się lekką, bezpretensjonalną komedyjką o niewierności i oszustwie. W dodatku o komercyjnym charakterze i najwyraźniej bez większych ambicji. Pytanie, czy to wada? Malajkat kusi widza zapowiedziami zagmatwanej akcji, zabawnymi dialogami i groteskowymi postaciami – skutecznie czy nie?
Spektakl zaczyna się od sceny po popołudniowej schadzce w pokoju hotelowym, w którym główny bohater Michel spotyka się ze znacznie młodszą kochanką. Michel, biznesmen w średnim wieku, od siedmiu miesięcy ma romans z Alice, żoną swego najlepszego przyjaciela, Paula. I nie uważa tego za występek czy zdradę! Alice, niezadowolona ze spotkań „w biegu”, proponuje kochankowi dłuższy wyjazd we dwoje, ale Michel wcale nie ma na to ochoty. Od dłuższego czasu, na różne sposoby, ukrywa informacje, czyli po prostu kłamie i uchodzi mu to na sucho. Teraz obawia się, że bliscy mogą coś zauważyć. Ostatecznie godzi się, jednak sprawa przybiera niespodziewany obrót, kiedy wieczorem Michel wraca do domu, do Laurence. Podczas rozmowy dostrzega, że jego zwykle opanowana żona staje się podejrzliwa. Michel wpada w spiralę kłamstw, a oszustwo goni oszustwo, gmatwając coraz bardziej akcję spektaklu. Widz próbuje zorientować się, kto wie i co, i ile, a kto udaje, że wie lub nie wie? Jednym słowem Zeller po raz kolejny próbuje bawić nas ideą wirusowej natury oszustw i głęboko zakorzenionej hipokryzji. Niestety, tym razem zabrakło świeżego, odkrywczego spojrzenia na zawiłości ludzkich związków i uczuć. Niczego nowego się nie dowiaduję, choć przyznaję – dobra zabawa trwa i niektóre wydarzenia zaskakują. Przewidywalny rozwój akcji oraz mało zaskakujące zachowania bohaterów nie wychodzą poza pewien schemat, dlatego zastanawiam się, jaki był cel Wojciecha Malajkata, gdy raz kolejny brał na warsztat „Prawdę”. Owszem przedstawienie może się podobać – jest śmiesznie, a reżyserii nie brakuje lekkości. Aktorzy skwapliwie wykorzystują wszystkie momenty, by zaskoczyć lub zaciekawić – cóż, skoro tekst włożony w ich usta nie jest do końca wiarygodny. Doceniam te wysiłki, ponieważ częściowo wynagradzają wady scenariusza sztuki, a celowo przerysowane, groteskowe postacie „prawdziwych” żon i mężów, zagrane z odpowiednim przymrużeniem oka, nadają inscenizacji choć trochę ostrości.
Michela gra wytrawny aktor Andrzej Zieliński – przezabawny, czasem upiorny, niemożliwy. Ślizga się od kłamstwa do kłamstwa, chytrze manipulując swoją żoną, kochanką oraz przyjacielem i ukrywając wielowarstwowe oszustwa. Bardzo lubię tego aktora, postacie, które buduje i werwę, pomysłowość z jaką kreuje swoich bohaterów (świetny, gdy w pierwszej scenie pospiesznie ubiera spodnie wmawiając Alice, że absolutnie nic go nie goni). Tu gra nieco schematycznie, z manierą, ale dopiero w tym spektaklu uderza mnie to bardziej i trochę przeszkadza. Mimo wszystko przyznaję – nadal bawi pokazana groteskowość portretu i to, jak bohater pod każdym dołki kopie. Pozostali równo zachowują ton i klasę, gdy wcielają się w opisane przez Zellera postaci i usiłują „ożywić” tekst. Beata Ścibakówna umiejętnie i z finezją wydobywa szczegóły charakteru swojej zdystansowanej bohaterki, która w pewnym momencie daje upust emocjom. Doświadczenie sceniczne pozwala jej czynić to dobitnie, choć bez słów (prawie), tylko gestem, mimiką, ciałem. Moim faworytem jest jednak Tomasz Sapryk, który wciela się w Paula. Jego naturalnie i swobodnie prowadzona rola, dopracowana oraz wycyzelowana we wszystkich niuansach, kieruje uwagę właśnie ku temu bohaterowi. Z przymrużeniem oka, koniecznym w komedii, częstuje nas ironią i żartem. I pozostaje nieco tajemniczym. Marta Żmuda Trzebiatowska jako seksowna żona Paula, choć najmłodsza w tym towarzystwie, na równi z pozostałymi i trochę na poważnie pyta – czym jest prawda? Czy można znaleźć „prawdziwą” definicję prawdy? Niestety, powaga tych pytań słabo wybrzmiewa.
Humorystycznych dialogów i sytuacji w „Prawdzie” nie brakuje, a aktorzy dwoją się i troją by je ubarwić. Spektakl ma bawić? Ależ bawi! Opowieść, choć być może rości pretensje do bycia czymś więcej niż zwykłą rozrywką, pozostaje leciutką komedią. Zresztą widz też czasem szuka tylko i wyłącznie niewymuszonej zabawy.
Absolutnie na NIE – Robert Trębicki
Gość zdradza żonę z żoną przyjaciela, jest pewien, że ani żona ani przyjaciel o tym nie wie, ba, przyjaciel zdradza swoją żonę z jego żoną, i oni też o tym nie wiedzą, i nie chcą, żeby wiedział o tym on, ten który nie wie, że wszyscy, i żona i kochanka i przyjaciel, wiedzą o wszystkim, ale on o tym miał nie wiedzieć…. Uffff… Zresztą, mniejsza z tym..
Ma być zabawnie, zagadkowo, ale niestety tekst Floriana Zellera jest w tej realizacji tak kompletnie przewidywalny i w przesłaniu nijaki, że niewiele można z nim zrobić. O ile na początku jeszcze na widowni słychać od czasu do czasu jakiś śmiech, to im dalej, jest go coraz mniej, a przecież to podobno komedia, przedstawienie stworzone dla zabawy. W „Prawdzie” w reżyserskich rękach Wojciecha Malajkata nie ma się z czego śmiać, bo dramat na scenie jawi się jako rodzaj trzeciorzędnej literatury, choć przecież tak naprawdę takim nie jest. Świadczą o tym choćby wcześniejsze realizacje w innych teatrach, dużo bardziej udane. Aktorzy dwoją się i troją, ale walka z dłużyzną, nudą, marazmem i nieznośną powtarzalnością jest nie do wygrania. Do tego jakaś przedziwna zmiana dekoracji przy dość upiornej muzyczce, która także dłuży się niemiłosiernie. A chodzi tylko o wyniesienie fotela, postawienie stołka, opuszczenie stołu i schowanie łóżka…
Doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego tak znakomici aktorzy wzięli udział w czymś tak bardzo słabym. Przecież Beata Ścibakówna ma swoje pewne miejsce w Teatrze Narodowym, ostatnio widziałem jej znakomitą kreację w „Mizantropie”. Andrzej Zieliński jest numerem jeden w Teatrze Współczesnym – pamiętam jego świetne role w „Tańcu Albatrosa” czy w „Ludziach i aniołach”, a Tomasz Sapryk jako aktor i reżyser bryluje w bardzo dobrych spektaklach Teatru Kamienica… I choć ci wspaniali aktorzy bardzo się starali, to z tak źle wystawionego tekstu niestety dobrego przedstawienia zrobić nie mogli, zwyczajnie niewiele mieli w nim do zagrania. Andrzej Zieliński nadzwyczaj często przeczesywał czuprynę, Tomasz Sapryk zgrabnie polewał whiskacza, a Beata Ścibakówna dwa razy się przebrała. Ach, zapomniałbym o udziale Marty Żmudy Trzebiatowskiej, która kilkukrotnie spinała piękne włosy…
W Warszawie ten spektakl na pewno furory nie zrobi. W miasteczkach, dla których przyjazd znanych nazwisk teatralnych jest wydarzeniem, pewnie odbiór będzie lepszy. Ale czy to jest wystarczający powód, by takie artystyczne przedsięwzięcie, wątpliwej jakości, w ogóle ujrzało światło dzienne?