„Aaron” Vanessy Goldmann w reż. Piotra Chołodzińskiego w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie. Piszą Anna Czajkowska i Magdalena Hierowska w Teatrze dla Wszystkich.
ZA, mimo zastrzeżeń – Anna Czajkowska
Cztery języki, improwizacje i ciekawy eksperyment
Trzeba przyznać, że warszawskiej Akademii Teatralnej ciekawych, niecodziennych pomysłów nie brakuje. Już sam opis spektaklu pod tytułem „Aaron” intryguje i wzbudza sporą ciekawość. Przedstawienie jest grane w czterech językach: polskim, angielskim, norweskim i hebrajskim. Jakże to pogodzić z czytelną linią dramaturgiczną, działaniami występujących i zadbać, aby widzowie rozumieli aktorów, łapali w lot sens całości? W dodatku reżyser Piotr Cholodzinski korzysta z improwizacji aktorskiej opartej na działaniach całego zespołu – w ten sposób konstruuje podstawy scenariusza i pokazuje jak młodzi aktorzy (i ci starsi ) radzą sobie z wolnością wewnętrzną, której brak bohaterom, ale o którą zawalczą mimo ograniczeń kulturowych i religijnych. Czy uda się w wiarygodny sposób pokazać zmagania głównych postaci, poszukujących własnej tożsamości i podejmujących próby oderwania się od swych korzeni, przeszłości, jej ciężaru, rodziców i wspomnień? Efekt pracy studentów aktorstwa, aktorów i muzyków z Norwegii i Polski, pracujących pod kierunkiem doświadczonego reżysera teatralnego polskiego pochodzenia, doktora sztuk scenicznych i wykładowcy z Oslo, Helsinek może budzić wiele pytań, zaskakiwać i skłaniać do refleksji.
Aaron (w tej roli Szczepan Kajfasz), jeden z głównych bohaterów historii opowiadanej w czterech językach, przyjeżdża z Norwegii do Polski, aby odszukać dokument poświadczający jego żydowskie pochodzenie – element niezbędny do ślubu z Rebeką (bardzo dobra kreacja Kamili Najduk), dziewczyną z Izraela, córką ortodoksyjnych Żydów. Aaron (który dawno zerwał z religią swych przodków) wynajmuje pokój w hotelu w Krakowie, gdzie odwiedza synagogę związaną z przeszłością rodziny – jego pradziadek był w niej kantorem. W tym samym hotelu na krakowskim Kazimierzu zatrzymał się Haakon (wnikliwy Peder Ulven), chłopak należący do neonazistowskiej organizacji. Rzecz jasna bohaterowie spotykają się i dochodzi do burzliwej konfrontacji, a na jaw wychodzą uprzedzenia religijne i rasowe. Czy ta historia może zakończyć się inaczej niż tragicznie?
Fikcyjne spotkanie, wymyślone na potrzeby spektaklu, wydaje się zupełnie nieprawdopodobne, ale to przecież tylko pretekst dla opowieści o podróży w głąb własnej duszy, do sedna uprzedzeń, ich rodzinnych i narodowościowych uwarunkowań, przekonań wpajanych mniej lub bardziej świadomie przez rodziców. Młodzi chcą przełamać stereotypy, błądzą, szukają, a ich ścieżki krzyżują się w zadziwiający sposób. Grupa norweskich przyjaciół (dwóch chłopców i jedna dziewczyna), grana tak ujmująco i z wielkim przekonaniem przez norweskich aktorów z Høyskolen Kristiania – Fridę Pedersen, Andersa Luråsa i Sigurda Thoresena, jawi się jako dość agresywna i mimo wszystko trochę mało wiarygodna – być może przydałoby się więcej klarownych wskazówek reżysera? Wraz z biegiem akcji przekaz spektaklu coraz bardziej rozmywa się, a to, co próbuję odczytać wymaga sporej domyślności. Nielogiczne i niespójne miejsca zaciemniają czytelny odbiór całości, nić przewodnia gdzieś umyka. Niestety, motywacje działań postaci też bywają niejasne, podobnie jak zasadność niektórych epizodów. Mozaikowość spektaklu, jego poszatkowanie wynika pewnie z metod pracy z aktorem – poszukiwań i improwizacji oraz intuicyjności. Mimo mankamentów muszę przyznać, że to nadal bardzo ciekawy sposób i spojrzenie na proces powstawania, nadawania ostatecznych kształtów opowieści o poszukiwaniu własnej tożsamości w dialogu z innymi. Spektakl – jak już wspomniałam – jest grany w czterech językach. Kiedy norwescy aktorzy mówią w swym języku, nad sceną pojawiają się polskie napisy. Angielskie kwestie nie są tłumaczone – nie szkodzi. Paradoksalnie, wielojęzyczność przedstawienia moim zdaniem nie przeszkadza, wręcz pozwala skupić uwagę, wnosząc do nietypowej inscenizacji dodatkowe wartości.
Muzyczna strona jest świetnie dopracowana i nierzadko wysuwa się na pierwszy plan. Mieszanka gatunków autorstwa kompozytora Tellefa Øgrima i ich znakomite wykonanie nie może ujść uwagi słuchaczy. Muzycy z Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina: Dorota Błaszczyńska, Tomasz Oszukowski, Tymoteusz Hartman i Marek Zawadzki (Akademia Teatralna) z pewnością pomagają odnaleźć sedno i własny głos w dyskusji, która winna towarzyszyć przemyśleniom związanym ze spektaklem. Zróżnicowany klimat – czasem rockowy, czasem liryczno jazzujący niesie i najczęściej dobrze współgra z nastrojami bohaterów albo wręcz nadaje rytm scenicznym poczynaniom aktorów. Muzycy doskonale akompaniują też Kamili Najduk, odtwórczyni roli Rebecki, narzeczonej Aarona. Kamila Najduk śpiewa bardzo charyzmatycznie, wzrusza swym delikatnym altem – tango „Rebeka” Andrzeja Własta i Zygmunta Białostockiego w jej wykonaniu to prawdziwa perła
Zmysłową, nasyconą energią i emocjami choreografię, wypracowaną we wspólnym twórczym procesie przez reżysera i aktorów, też warto docenić – sceny ruchowo-taneczne można by jeszcze piękniej doszlifować, ale i tak robią wrażenie. Gdy na początku spektaklu Haakon tańczy z matką (Miriam Sogn), ich ruch nie wymaga już prawie żadnego komentarza. Podobnie jak taniec młodych Norwegów – ekstatyczny, mocny, silniej przemawiający niż słowa.
Młodsi artyści – polscy i norwescy – z powodzeniem odnajdują swe miejsce u boku starszych aktorów: Sławomira Grzymkowskiego (Rabina), Doroty Landowskiej (matki Rebeki), (matki Haakona) i Jana Englerta (ojca Aarona). Doceniam ich wkład, choć nie do końca przekonuje mnie metoda pracy zastosowana przez Piotra Cholodzinskiego. Czy rzeczywiście w lekkim miszmaszu scen można dostrzec klarowny przekaz, wskazówkę wyraźnej drogi prowadzącej ku wolności, która pomaga w zrozumieniu i zachowaniu szacunku wobec tradycji, naszych korzeni, z zachowaniem osobistej niezależności? Tylko taka praca prowadzi do odkrywania własnej tożsamości, nawet za cenę buntu i sprzeciwu wobec bliskich.
„Aaron” to twórczy eksperyment (językowo-ruchowo-taneczny), który z pewnością warto zobaczyć, choć ma nieco mankamentów – jak wcześniej nadmieniłam, czasem sens i znaczenie całości umyka, a linia dramaturgiczna rwie się. Wynagradzają to wspaniali w swej sile i wymowie aktorzy, zarówno młodzi jak i doświadczeni, a także charyzmatyczni muzycy.
***
PRZECIW – Magdalena Hierowska
Wiele krzyku o nic
Niestety często tak bywa, że przerost formy nad treścią w dziele artystycznym nie przynosi dobrych rezultatów. Bywa też tak, że zbyt dużo wątków w ascetycznej formie traci sens i zamiast zaciekawiać, wzbudza tylko niechęć do treści, która staje się nieautentyczna.
„Przedstawienie opowiada o ludziach uwikłanych w struktury ideologiczno-religijne, ograniczające ich społeczne działania. Pozbawione uprzedzeń spotkanie pomiędzy neonazistą a Żydem jest pod wieloma względami projektem niemożliwym do realizacji…” – pisze w programie spektaklu Inger Synøve Vinje. A jednak stało się, powstał spektakl „Aaron” i ujawnił na deskach scenicznych Teatru Collegium Nobilium to, co powinno być ostrzeżeniem dla każdego twórcy chcącego po najmniejszej linii oporu wzbudzić mało potrzebne kontrowersje. Mimo szczytnej idei, jaką była współpraca warszawskiej Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza oraz Hoyskolen Kristiania w Oslo, powstał spektakl wymuszony, w którym wątki splatane były siłowo. Konstrukcja raczej przypominała skondensowany wielogodzinny serial, w którym okazuje się, że ten kto był zły cały czas siedział w szafie. Natomiast absolutnie banalny finał, który zapewne miał widza nauczyć tolerancji, nie zbliżył się w żadnym stopniu do nielogicznie przeprowadzonej fabuły.
Tytułowy bohater Aaron (Szczepan Kajfasz) przyjeżdża do Krakowa, by w Synagodze znaleźć dokumenty poświadczające jego pochodzenie. W ten sposób chce wypełnić wolę jego Ojca (Jan Englert) i wziąć ślub z ukochaną Rebeką (Kamila Najduk). Niepostrzeżenie Aaron zakochuje się w neonaziście z Norwegii, Haakonie (Peder Ulven), który przyjechał do Krakowa, aby tu w Polsce wraz z trójką przyjaciół (Frida Pedersen, Anders Lurås, Sigurd Thoresen) zająć się szerzeniem ideologii nienawiści. Co zaskakujące, krzepki młodzieniec Haakon również odwzajemnia swoje uczucie, co reżyser (Piotr Cholodzinski) postanowił zasygnalizować chyba nieco dosłownie przeprowadzonym aktem seksualnym. Aby dodać trochę pikanterii, przygląda się tej scenie Rebeka, ukochana tytułowego bohatera… i telenowela gotowa. Ślub odwołany, serca rozdarte, ból cierpienie i nienawiść. Okazuje się, że Ojciec tytułowego bohatera chciał tego małżeństwa dla pieniędzy, o czym wiedziała Matka Rebeki (Dorota Landowska), a ujawniła tę informację kiedy było już za późno.
Nagromadzenie wątków spowodowało, że spektakl stał się absurdalną karykaturą realnego życia. Grubokościste postacie ciosane schematem, nie pozwalały odkryć prawdy w tej tragicznej opowieści. Smutek, rozterki i cierpienie, zresztą znakomicie wyzwalane przez aktorów, nie miały szansy zaistnieć w pełni, skoro scenariusz przygniatał im skrzydła nielogiczną konstrukcją. Krzykliwość zamiast wzbudzić poczucie trwogi okazała się fałszywą nutą słabo nastrojonego instrumentu, bo z tych strzępów modnych tematów nie dało się wysupłać istoty tego przekrzyczanego dzieła.
Jaki stałby się świat teatru gdyby nie niby ludzie i niby historie? Pusty? Gwałtowny, czy może cichy? Jednakże należy znać umiar, ponieważ wytrzymałość widza też się kiedyś kończy. Jeśli w dwie godziny chcemy zmieścić wszystko, może okazać się, że nie zostanie z tego nic. W dodatku balansowanie miedzy emocjami współczucia i nienawiści nie może przynieść dobrych rezultatów jeśli nie postawi się wyraźnej pointy. Rozdarcie tematów wprowadza chaos, z którego nie odczytamy właściwej treści, a problem stanie się banałem. I tak się niestety stało na scenie Collegium Nobilium, mimo usilnych starań zdolnego zespołu aktorów.