W czwartek były cztery godziny. W piątek osiem. Kiedy z piaskiem w oczach, zataczając się z głodu i zmęczenia wychodziłem z Teatru Kameralnego o pierwszej w nocy już w sobotę, pomyślałem, że są granice brawury, po przekroczeniu których mechanizm działania widza musi się wyłączyć.
Aktorzy bodaj lepiej to znoszą, choć pracują. Właśnie dlatego, że pracują. Siedząc w fotelu można dobrze reagować tylko do pewnego momentu, później organizm dostaje histerii. Drażni najmniejsze niepowodzenie reżyserskie albo aktorskie. A cóż dopiero, gdy pojawia się uczucie, że to gigantyczne przedsięwzięcie składa się po równo ze wspaniałego zwycięstwa i ogromnej pomyłki. Spektakl jest niby jeden, ale właściwie trzy, bo trzy różne opowieści prozą Rilkiego stanęły u podstaw "Maltego". Pierwsza część tryptyku nazywa się "Ewald Tragy" i jest historią młodego człowieka, poety, a jakże, porzucającego duszną atmosferę rodzinnego grajdołka i wyruszającego na podbój świata (który oczywiście okazuje się również grajdołkiem, tylko nieco większym i w inny sposób zakłamanym). I jest spektaklem znakomitym. Opowiedzianym owym słynnym już, pięknym i miękkim stylem Krystiana L., powodującym, że zapomina się skutecznie o kretyństwie