Zygmunta Hübnera poznałem dawno, krótko po jego zjawieniu się w Teatrze "Wybrzeże", był to rok 1957 lub 1958. Miał wtedy dwadzieścia kilka lat, ale był już dokładnie taki, jak zawsze, jak ostatnio: poważny, zdystansowany, nieskory do wylewności i plotkarstwa, które cechują tak wielu artystów, narzucający stosunkom wzajemnym merytoryczność i pewną nawet surowość, a przy tym także nienaganność formy. Po raz ostatni dłużej widywaliśmy się w jury festiwalu toruńskiego, któremu przewodniczył: poza tym, iż minęło wiele lat, iż dokonał tak dużo w teatrze i w szkole teatralnej, a także w I.T.I., iż wydał kilka książek, zdawało się, że się nie zmienił, że jest ten sam i taki sam. Ta sama wspaniała, ascetyczna w rysach twarz, oczy i czoło człowieka myślącego. Krótko po tym spotkaniu w Toruniu rozeszła się wiadomość, że choruje i że jest to choroba ciężka. Toruń lubił Hübner jakoś specjalnie, ze względu na pamięć własnych
Tytuł oryginalny
Dwa razy Ulisses
Źródło:
Materiał nadesłany
Trybuna Ludu Nr 18