Wszyscy, no, może wszystkie panie, mówią o Krzysztofie Kolbergerze. Po Mieczu nie należy się spodziewać tego samego, co po kądzieli, wiec nad zachwyt przenoszę refleksje, iż młody aktor miał szczęście wystąpić ostatnio w dwu rolach niemal bliźniaczych, a prawo serii zda się towarzyszyć zarówno klęskom jak sukcesom. Niemal bliźniaczych... lecz cóż za dojrzałość jakby naturalna, będąca postępem i talentu aktorskiego, i postępem w samym znaczeniu roli, w którą dane mu było się wcielić. Szczęście, jak to się mówi, podwójne. Obie role kostiumowe: księcia Zwiezdicza w "Maskaradzie" Lermontowa i tytułowego Don Carlosa w dramacie Schillera. Ta druga kazała zapomnieć o Kolbergerze z "Maskarady", gdzie jego książę był młodzieńcem nieświadomym gry salonowej; poryw serca dawał się zwodzić, nie miał tej siły, która by potrafiła przejrzeć przez podsunięte maski - jeszcze wierzył pozorom. W "Don Carlosie" - oczywiście, znowu uwikłany w na
Tytuł oryginalny
Dwa dramaty
Źródło:
Materiał nadesłany
Zwierciadło nr 48