"Made in China" w reż. Jarosława Tumidajskiego w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Renata Sas w Expressie Ilustrowanym.
Artystycznie: duży "paw". Do tego mocno przyprawiony... gównem. Wyżej wspomniane w sztuce "Made in China" Irlandczyka Marka O'Rowe'a jest istotną składową całego dramatu. Jeśli przyjąć, że słownictwo ma tu być metodą na udokumentowanie "presji męskości", to trudno nie zauważyć, że autorka przekładu Klaudyna Rozhin jest nadzwyczaj nobliwą osobą. Zna tylko cztery, w porywach do pięciu słów wulgarnych (prym wiedzie k... i ch...). Gdyby wyjąć je z tekstu, to z półtoragodzinnego dzieła zostałaby najwyżej 15-minutowa scenka. Najgorsze, że zarówno w długiej, jak i krótkiej wersji cała historia sprowadza się do opowiastki o chłopaku z gangu (Kamil Maćkowiak), któremu umiera matka, drugim (Sambor Czarnota) nazywającym siebie "wiceszeryfem", któremu w ramach bandyckiego równania rachunków wpakowano w odbyt kij bejsbolowy i trzecim (Mariusz Witkowski) - fajtłapowatym, marzącym o wejściu w skład grupy opryszków. Wszyscy chcą mieć styl, być męs