"Sprawa Makropulos" w reż. Christopha Marthalera i "Latający Holender" w reż. Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Jacek Dobrowolski w Odrze.
Carl Gustav Jung, badający moc mitów w psychice, twierdził, że wyrażające je archetypy przemawiają na koturnach. Nigdzie nie jest to bardziej prawdziwe niż w operze, nawet współczesnej, z jej postmodernistyczną manierą dekonstrukcji mitu. Opera to nadal królestwo patosu, choćby zbuntowanego, świat nadekspresji i hiperdramatyzmu, w którym bohaterowie, miotając się między niebem a piekłem, budzą i ucieleśniają anielskie i diabelskie archetypy. W lutym na scenie Opery Narodowej w Warszawie wystawiono modernistyczną operę Leośa Janaćka "Sprawa Makropulos" w reżyserii Christopha Marthalera. Jej bohaterka, Emilia Marty/Elena Makropulos, należy do tej samej kategorii istot przeklętych i cierpiących, udręczonych i marzących o wyzwoleniu, które nie może nadejść z racji nieśmiertelności, co groźny "Latający Holender" [na zdjęciu] z romantycznej opery Richarda Wagnera pod tym samym tytułem, wystawionej w Operze Narodowej rok temu w reżyserii Mariusza T