Nie widziałem nigdy w teatrze "Drogi do Damaszku" Augusta Strindberga". Ten trzyczęściowy dramat, pisany przez siedem lat na przełomie stuleci, odstraszał realizatorów zarówno rozmiarami, jak i nierównym poziomem artystycznym. Utrwalił się pogląd, że trylogia Strindberga jest dziełem w takim samym stopniu "nieznośnym", co fascynującym.
Marcin Jarnuszkiewicz podjął się zadania niezwykle ambitnego: spróbował zaadaptować całe dzieło w taki sposób, aby ocalić jak najwięcej Strindberga z jednej strony, a jednocześnie stworzyć taki teatr, który, używając bardzo współczesnego języka, miałby szansę zainteresować utworem dzisiejszego widza. Oba zamierzenia powiodły się. Reżyser i jednocześnie adaptator "Drogi do Damaszku", wychodząc naprzeciw surrealistycznej poetyce utworu, zaproponował oglądanie dziejów bohatera w sposób pozwalający śledzić, niczym w kolejnych zbliżeniach, historię i naturę jego szczególnej "drogi". Całość rozgrywa się w małym pokoju z podłogą, sufitem, trzema ścianami, pozbawionym jakichkolwiek, otworów, drzwi, okien czy nawet klamek albo zamków. W takiej przestrzeni, niczym duchy, pojawiają się postacie, które po odegraniu swojej sceny znikają w niewidzialny sposób. Przedstawienie zbudowane jest bowiem z bardzo wielu krótkich scen, które ni