Najpierw na sceną wchodzi Murzyn ubrany w krakowski strój, usiłuje przeczytać kawałek z "Wesela" i przeklina siarczyście w sobie tylko znanym narzeczu. Potem podnosi się kurtyna, widzimy ławki szkolne, pomiędzy którymi snuje się facet, gadający z wypchaną kurą na temat Arystotelesa i Nietzschego. Pojawiają się dziwne postaci, odśpiewują swoje i znikają. Pada sztuczny śnieg, gra orkiestra dęta i grajek na akordeonie. Wszystko pomieszane i do góry nogami. Jak to w kabarecie.
Rzecz jest o Polsce. Nic dziwnego, że w formie kabaretu. Kabaret stał się masowym stylem życia, rozrywki i rozgrywki. A oficjalną polszczyznę spod znaku Orła Białego niekiedy trudno jest odróżnić od tej odbitej w krzywym zwierciadle satyry. Toteż godłem "Żywej klasy" jest wypchana kura. Ale nawet ona, gdyby była żywa i miała dobry wzrok, nie znalazłaby w tym rozgardiaszu ziarnka sensu. "Żywa klasa" to rewia problemów i postaw. Reżyser Wojciech Szelachowski wygrywa tradycyjne polskie motywy, osmętnice i Bronowice, bohaterszczyznę i inteligencję w krótkich majteczkach, poplątanie liryki i patosu, nadęcia i niemocy. Dodaje szczyptę ostrej satyry na zjawiska konkretne, rodem z bieżącej polityki i publicystyki. Ironicznie mruga w kierunku "Umarłej klasy" Kantora, z której wypożycza ławki i pomysł na stale obecnego na scenie animatora. Także w kierunku Gombrowicza i szkoły - jako metafory ludzkiej kondycji, siedliska tego, co niedojrzałe, hybrydalne i p