Barbara Sass odkrywa w swoim spektaklu kilka prostych prawd. Mówi o marazmie życia na wsi, o iluzji sukcesu w wielkim mieście, o ubóstwie duchowym, które może być jednak wartością. Banały? Skądże! "Tama" pokazuje świat tak pasjonujący, że można się zgubić w nim całkowicie.
Zrealizowana we wrocławskim Teatrze Polskim "Tama" nie jest polską prapremierą utworu Conora McPhersona, irlandzkiego dramaturga młodego pokolenia. Pod koniec 1999 przygotowała ją w warszawskim Teatrze Studio Agnieszka Lipiec-Wróblewska. Spektakl Barbary Sass jest inny. Po pierwsze, reżyser umieszcza bohaterów sztuki w malarskiej scenografii. Po drugie, całkowicie poddaje się rytmowi niespiesznej obserwacji obyczajowej. "Tama" jest spektaklem o gadaniu. Bohaterowie to trzej starzy kawalerowie: Jack (Krzysztof Dracz), Brandan (Adam Cywka) i Jim (Paweł Okoński), którzy właściwie nie robią nic. Nie mają jakichkolwiek pasji. Nie uprawiają sportu, nie słuchają radia, nie oglądają telewizji. Po prostu siedzą w pubie, prowadzą mało inteligentne rozmowy i piją piwo. Rozmawiają o pogodzie, o ciepłym wietrze, o potrzebie dołożenia do pieca albo o Norwegach czy Niemcach, którzy ich odwiedzają. Życie przecieka im między palcami. Nudno? Bynajmniej, bo nie og