Teatr Wielki w Warszawie zyskuje z wolna pod dyrekcją Jana Krenza należną rangę, ba, przy okazjach takich, jak inscenizacja "Borysa Godunowa" w grę wchodzi już splendor.
Jest to spektakl nie stroniący od wielkich efektów: monumentalne sceny zbiorowe, ostro skontrastowane, podszyte plebejskością; wspaniale rozwiązania architektoniczne, baśniowa Moskwa ze złotogłowiem swych cerkwi, stroje ciężkie, sute, skrzące się. Jest czym sycić oczy. Aby opera była teatrem, i ten warunek musi spełniać. "Borys Godunow" Modesta Musorgskiego jest dziełem niezwykłym zarówno muzycznie, jak i scenicznie. Jest to dramat wielkich, a więc i uproszczonych namiętności, sumienie ma tu siłę sztyletu - zabija. A więc nie jest to dramat władzy. Wystąpienie Dymitra Samozwańca to zaledwie awantura polityczna rozmarzonego młokosa. Jest to rola niezbyt wdzięczna dla dojrzałego śpiewaka, niezbyt wdzięczna aktorsko, bo wokalistycznie Bogdan Paprocki sprostał jej w pełni. Inną wersję wątku politycznego reprezentuje bojar Szujski, znakomicie kreowany przez Zdzisława Nikodema, intryga i gra budują sylwetkę psychiczną tej jednorodnej, lecz wycieniowa