Co premiera, to wydarzenie. Tak się dzieje, odkąd dyrekcję Opery Wrocławskiej objął R. Satanowski. Tylko spójrzmy: pierwszy po wojnie polski "Fidelio", prawykonanie "Sonaty Belzebuba" - napisanej specjalnie na inaugurację Sceny Kameralnej, rekonstrukcja starego i zapomnianego Haydnowskiego "Aptekarza" (pewnie też polska premiera), ostatnio zaś prapremierowa "Polonia" na 60-lecie odzyskania niepodległości oraz polskie prawykonanie "Kati Kabanowej" będące efektownym zamknięciem obchodów 50 rocznicy śmierci L. Janačka.
(A teraz doszła jeszcze jedna sensacja - pierwsza na naszych scenach opera A. Vivaldiego, "La verita in cimento"). Ale wróćmy do opery Janačka. Fakt odnotują kroniki, rzecz odbije się echem w świecie, przynosząc zaszczyt inicjatorowi i naszej scenie operowej. "Katia Kabanowa" będzie też z pewnością cennym doświadczeniem dla całego zespołu. Można mieć tylko jedną, dość poważną obawę, że oto kolejna premiera rozminie się z zainteresowaniami odbiorcy. A to budzi już chęć polemiki bo nie jest przypadkiem jednostkowym (taki zawsze można uzasadnić), lecz konsekwencją całej dotychczasowej linii repertuarowej. Mam zresztą zastrzeżenia nie tylko do samego wyboru pozycji, ale przede wszystkim do formy realizacji. Dzieło Janačka jest w pełnym tego słowa znaczeniu dramatem muzycznym (z librettem wg "Burzy" A. Ostrowskiego) - właściwie bez arii, za to z żarliwą i sugestywną muzyką, pozostającą w ścisłej symbiozie ze słowem. Otóż tę teatralną s