"Dracula" w reż. Artura Tyszkiewicza w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Łukasz Maciejewski w Teatrze.
Ucieszył mnie plakat. Pomyślałem, że "Dracula" w Teatrze Słowackiego to naprawdę świetny pomysł. Oczyma wyobraźni widziałem już czerwony atłas i groźne zawodzenia zza pluszowych foteli, śliczne panienki z dekoltami i szczupłego pana z przerostem zębów (kłów). Oraz dużo śmiechu - a może przy tym odrobinę strachu. To jednak była fatamorgana. Marzenia widza, a przy okazji konsumenta wampirycznej kultury popularnej, tym razem radykalnie rozminęły się z tzw. efektem scenicznym. W spektaklu Artura Tyszkiewicza nie ma krwi, nie ma strachów, śmiechów, nawet nie śmierdzi czosnkiem. Czym zatem kusi krakowski "Dracula"? Niestety, wyłącznie perspektywą drzemki. Mit wampira można traktować bardzo serio (polecam wybitne prace Marii Janion), można też z niego niemiłosiernie zakpić. Wszystkie chwyty dozwolone, bo też wampir w swojej istocie jest wykluczającym się wzajemnie melanżem stylów, interpretacji i kontrowersji. Rodowody wampiryczne to temat rzeka.