"Alicja" Pawła Miśkiewicza leniwie podchodzi do widza, uwodzi urywanym rytmem snu, niepokoi. Jest jak bieg bez początku i bez końca. Podróż do wnętrza własnej głowy.
Ostatnie reżyserskie poczynania Pawła Miśkiewicza powoli krystalizują się w konsekwentną i ze szczegółami przemyślaną drogę. Wystarczy wziąć trzy jego przedstawienia z warszawskiego Teatru Dramatycznego. Najpierw była "Alina na zachód" Dobbrowa jak w probówce skraplająca gorące niemieckie powietrze. Obywała się bez tradycyjnej fabuły, skupiając się na pozornie bezcelowym trwaniu bohaterów. Już wówczas inscenizator pokazywał, że wzorem swojego mistrza Krystiana Lupy potrafi unieważnić tradycyjne pojmowanie scenicznego czasu. Nagle, bez powodu, zatrzymać bieg zdarzeń tylko po to, żeby któraś z postaci zaśpiewała piosenkę. W kolejnym swym projekcie - wariacji na motywach "Peer Gynta" Ibsena - granice scenicznego świata dosłownie i w przenośni ulegały zarazem zatarciu i rozszerzeniu. Teatr zajmował foyer i przeradzał się w dyskurs na temat ludzkiej czy też raczej męskiej natury. Peer Gyntów było pięciu, wszyscy w despera