Giuseppe Verdi napisał "Don Carlosa" na zamówienie, które nadeszło z Wystawy Paryskiej w 1866 roku. W warszawskim Teatrze Wielkim "Carlosa" zamówiono u Krzysztofa Warlikowskiego (reżyseria) i Jacka Kaspszyka - dyrektora artystycznego TW (kierownictwo muzyczne). W dniu paryskiej premiery opera nie odniosła sukcesu. W dniu warszawskiej, w minioną niedzielę, poniosła totalną klęskę.
Przyczyniła się do niej kuriozalna reżyseria, stanowiąca konglomerat dyletanctwa, bredni, niemuzykalności, złego smaku, niezrozumienia libretta wreszcie. Trudno dziwić się publiczności, że w finale zaszokowała reżysera (w nie mniejszym stopniu niż on ją) gromkim buczeniem i gwizdami. Świadkiem tak wstrząsającej sytuacji nie byłem nigdy w życiu. Ale też nigdy wcześniej nie widziałem tak zmasakrowanej opery. Pomysły reżysera, niestety, rzutowały na jakość muzyczną spektaklu. Dziwaczenie na temat finału II aktu (u Warlikowskiego jest to samodzielny akt) spowodowało nie tylko rozminięcie się z sensem dzieła, ale zaowocowało rozdwojeniem "orkiestrowej" jaźni. Poprawnie, choć zbyt głośno, grająca pod batutą Kaspszyka orkiestra, zyskała, ulokowany pod drzwiami widowni (i słusznie) odeonik - wierzyć się nie chce, ale niewynajęty ze strażackiej remizy. Dwie orkiestry rywalizowały o urodę brzmienia, starannie unikając synchronizacji w każdym t