Na dużej scenie Teatru "Wybrzeże" obejrzeliśmy w minioną sobotę "DOM BERNARDY ALBA" FEDERICO GARCII LORKI w przekładzie ZOFII SZLEYEN, w reż. i adaptacji STANISŁAWA ROŻEWICZA. Nie przesadzę twierdząc, że czekaliśmy na ten spektakl z niecierpliwością i zainteresowaniem. Powodów było kilka. Sztuki Lorki nie należą do najczęściej wystawianych przez rodzime teatry, ale publiczność zawsze przyjmuje je życzliwie. Inscenizacja takich przyswojonych nam utworów tegoż autora jak: "Czarująca szewcowa", "Marianna Pineda", "Krwawe gody" czy właśnie "Dom Bernadry Alba'' stawały się na ogół wydarzeniami i wiązały się z sukcesami - przede wszystkim aktorskimi.
FAKT, że reżyserii gdańskiego przedstawienia podjął się Stanisław Różewicz - znany twórca filmowy współpracujący od czasu do czasu również z teatrem, podnosił temperaturę oczekiwań, rodził przeczucie czegoś wartościowego i niepośledniego. Tak też stało się w istocie.. Już pierwsze sceny przedstawienia zdradziły rzecz znakomitą. W takim przypadku dokonywanie zapisu przebiegu wypadków i rejestracja ukazanych wydarzeń, opowiadanie treści sztuki byłoby nie na miejscu. O wiele ważniejsi i bardziej znaczące są po prostu walory spektaklu. Na niektóre z nich chciałabym więc zwrócić uwagą, omówić je szerzej. Te moje subiektywne odczucia pokrywają się, mam takie wrażenie, z oceną większej części widzów. "Dom Bernardy Alba" - to dom kobiet, którym kieruje i trzęsie taka hiszpańska pani Dulska, wyrosła oczywiście w innej kulturze i w innej obyczajowości. Strzegąc swoiście pojmowanej moralności, przekształca ona własny dom w więzienie