Sztuka "Tramwaj zwany pożądaniem" w reżyserii Wiktora Rubina mogłaby się nazywać "Pociąg TGV zwany hiperżądzą". Z oryginalnym tekstem Tennessee Williamsa ma niewiele wspólnego.
Bydgoskie przedstawienie zrobione jest lekko i z dystansem. Dobrze się je ogląda, choć wydaje się zmierzać w tylko sobie znanym kierunku. Trudno odmówić reżyserowi racji, że zdecydował się uwspółcześnić tekst, który mógł szokować co najwyżej w latach 50. XX w. Wątpliwości może już budzić sposób, w jaki to zrobił. Akcja nie rozgrywa się w dusznej dzielnicy biedoty Nowego Orleanu. Nie ma tu spoconych robotników, którzy w oparach wódki grają w karty, a w przerwach chodzą na dziwki. Stella i Stanley, z którymi zamieszka Blanche po stracie rodzinnego majątku, nie gnieżdżą się już w maleńkim mieszkanku, ale wspólnie z przyjaciółmi z tzw. branży oddają się swoim ulubionym zajęciom: nudzą się, grają w gry komputerowe, śpiewają karaoke, karmią się opowieściami z egzotycznych wakacji i urządzają orgie w swoim apartamencie. Synonimem luksusu, ale i tandety, jest tutaj biały futrzany dywan, przykryte folią fotele czy basen przed domem.