Brecht nazwał kiedyś teatr, którego nie lubił, "kulinarnym". Zapewne porównywał go w myśli do czarnej kawy z likierem, strucli, pomarańczy lub melby spożytych po dostatnim obiedzie. Brecht lubił dostatnie obiady i przywiązywał - podejrzewam - sporą wagę do właściwie dobranego deseru. Od teatru jednakże wymagał czego innego. Jako krytyk, autor, reżyser w gruncie rzeczy był ascetą, purytaninem - pisał Erwin Axer w książce "Kłopoty młodości, kłopoty starości".
Od czasów młodości Brechta sporo zmieniło się w sztuce kulinarnej. W wielkich i nawet małych metropoliach świata można o każdej porze otrzymać wszystko. Dokonał tej sztuki samolot. Mieszkańcy Paryża, Nowego Jorku, Londynu jadają zimą młode kartofelki, wiosną i latem wszystkie rodzaje owoców, w jesieni wiosenne nowalijki. Smakosz, jeśli tego zapragnie, może skomponować obiad złożony z przysmaków pięciu kontynentów. Dyrektor teatru również. Wbrew pozorom teatr gastronomiczny powiększył od czasów Brechta, a nie pomniejszył swoje dziedziny. Jeżeli pierwsze ćwierćwiecze naszego stulecia było okresem reform, drugie i trzecie stanowi okres eklektycznego przystosowania. W wielkich, mniejszych i małych stolicach świata można o każdej porze otrzymać wszystko. Fotografie z Chile, Pernambuco i Kalisza nie tak znów bardzo różnią się od zdjęć z Londynu, Paryża, Warszawy. W jednym teatrze grywamy Brechta, Pintera, Sofoklesa i Fredrę, stosujemy styl