Maksym Gorki nie ma teraz najlepszego wzięcia. Odezwała się m.in. stara sprawa pisywania przezeń reportaży zachwalających walory wychowawcze radzieckich fabryk śmierci, np. w postaci łagrów na Wyspach Sołowieckich. Czy pisarz dał się oszukać? Wszak NKWD była mistrzem inscenizacji i makabryczne Sołowki mogła na chwilę zamaskować. Czy też była to cena życia w luksusowych warunkach, w roli największego proletariackiego twórcy? Być może przy okazji obecnego ujawniania tajemnic archiwów w Rosji i tę zagadkę uda się znawcom literatury Gorkiego rozwiązać.
Życiorysy pisarzy, ich osobowości dewaluują się jednak w innym rytmie niż ich dzieła. Czasem jedno z drugim może nie mieć związku. Problem starzenia się dzisiaj dzieła Gorkiego wywołał do tablicy Paweł Wodziński, wystawiając na malej scenie Teatru Dramatycznego "Letników". Dziwne to przedstawienie. Już dawno nie widziałem widowiska, któremu by tak zaszkodziło złe ukształtowanie sceny. Rozumiem zamysł reżysera. Chciał on uzyskać efekt filmowy, aby sytuacje przesuwały się przed oczami widzów jak w panoramicznym filmie, z jednego końca w drugi, w bliskim planie, tzw. amerykańskim. Dlatego widownia siedzi przed sceną, która ma ze 35 metrów szerokości i zaledwie 5 metrów w głąb. W taki oto panoramiczny sposób został rozciągnięty - a właściwie zdeformowany - sceniczny salon. Może to byłby i dobry pomysł, gdyby Wodziński przemyślał go do końca. Jak się bawić w film, to się bawić. Na ekranie, z wyjątkiem moment�