Deszcz, wiatr, przenikliwy ziąb ustąpiły w chwili, gdy oświetlono scenę. Ukazała się abstrakcyjna kompozycja z wielkich brył, mroczna, bez tytułu. Możnaby ją kojarzyć ze ślepym labiryntem, czyścem, szeolem, uwięzieniem. Albo nie nazwać - przecież nic nie wiemy - jedynie odczuć - o "Czarodziejskiej górze" Pawła Mykietyna w reżyserii Andrzeja Chyry pisze Anna Schiller.
Ogłasza piękno. Miasto sennej piękności, stary obraz za zmatowiałą szybą. Magiczne miasto, które milimetr po milimetrze zabiera woda; miasto, które trwa i nie wiadomo kiedy zniknie, może razem z ziemią. Tomasz Mann ujrzał tam swoją śmierć i dał jej metaforę w "Śmierci w Wenecji". Piękno jest wiecznością tu na ziemi, pisała Simone Weil. Tam, gdzie nie zniszczył jej człowiek, ziemia jest piękna. I człowiek, który uratował swą duszę przed zarazą, jest piękny. A w sztuce... Jeśli coś ocalało, to tylko w kinie. Dziś brak w niej czystego piękna, i duszy. Mówiąc o sprawach publicznych ohydę piętnuje ohydą, nie zajmuje się człowiekiem, nie daje oczyszczenia. Uogólniam, by wyraźnie pokazać to, co w większości przypadków widzę i słyszę. Łoskot zwany muzyką, żywcem przeniesiony żargon uliczników, żywa goła dupa i penis, odrażająca nagość; transmisje scen na ekranach telewizorów, ilustracyjne projekcje, podpórki techniczne jak mi