„Faust” Charlesa Gounoda w reż. Pawła Szkotaka w Operze Nova w Bydgoszczy. Pisze Piotr Wyszomirski w „Gazecie Świętojańskiej".
Impresja kulturowa z ascendentem operowym.
Zawartość „Fausta” w „Fauście”
Najkrócej jak można: zawartość „Fausta” Goethego w „Fauście” Gounoda / Barbiera i Carrégo jest symboliczna i właściwie dekoracyjna.
Gdyby dzisiaj miała miejsce premiera „Fausta” Charlesa Gounoda wg arcydzieła żyjącego autora nie tylko ortodoksyjni obrońcy Goethego ruszyliby z atakiem na autorów opery a prawnicy i specjaliści od prawa autorskiego mieliby smaczny kąsek do ugryzienia. Powstała 27 lat po śmierci mistrza z Weimaru opera liryczna w pięciu aktach bardzo luźno nawiązuje do nieprzekładalnego na scenę, jak wielu twierdzi, dzieła. To właściwie bardziej spin off, nieprzypadkowo grany kiedyś i czasami dzisiaj w Niemczech pt. „Małgorzata”. Libretto Julesa Barbiera i Michela Carrégo niczym w obfitej liposukcji odsysa oryginał z ciężkich pytań filozoficznych i to tylko z I części oryginału. Pierwszej, bo drugiej prawie nikt nie zna, a tam to dopiero się dzieje! Choćby to, że w finale finałów Mefistofeles ulega urokowi aniołów, którzy zabierają Fausta do nieba, w którym Małgorzata wstawia się za dawnym kochankiem u Matki Boskiej, która ulega pokutnicy i ostatecznie Faust jest zbawiony! „Faust” to pojęciowy rollercostaer i nieprzypadkowo Goethe zgodził się na publikację części drugiej dopiero po śmierci, choć nie ma pewności, że była to decyzja słuszna.
Co więc sprawia, że mimo takich wstępnych zastrzeżeń „Faust” Gounoda jest ciągle żywy i zajmuje bardzo wysokie miejsce w hierarchii operowej? Świadczy o tym choćby 27. miejsce w kategorii liczby światowych aktywności w latach 2018-2022: 788 przedstawień w ramach 188 produkcji – zobacz więcej
Siła legendy, która stała się mitem
Domniemana historia Fausta to jedna z ostatnich legend, która stała się mitem o zasięgu ogólnoświatowym, zapłodniła i nadal zapładnia wyobraźnię wielu twórców. Literatura, film, teatr, muzyka, sztuki wizualne, gry wideo – nie ma dziedziny kultury wysokiej i popularnej, która oparłaby się wpływowi ponadczasowej opowieści. Najważniejsze pytania dotyczące naszej egzystencji są przedstawione w atrakcyjnej, popularnej formie, jaką była przez kilkaset lat opera. Wszystkie nasze lęki i słabości, życie i śmierć, upływ czasu i pragnienie nieśmiertelności, miłość i namiętność, zbawienie i potępienie – te oraz wiele podobnych i synonimicznych problematów z najcięższych kategorii podlane emocjonaliami i dewocjonaliami. A do tego dużo miejsca na własne interpretacje i pole do popisu dla śpiewaków. To wszystko w różnych proporcjach jest w „Fauście” Gounoda, który nie od razu stał się przebojem, bo premiera w 1858 r., jak podają źródła, została przyjęta raczej chłodno i dopiero po poprawkach ruszyła na triumfalne tournée po Europie. Druga fala popularności rozpoczęła się w latach 50. XX wieku i trwa nieprzerwanie do dzisiaj.
Bydgoski „Faust”
Fabularnie wszystko się zgadza – podążamy za librettem śladami Fausta, Mefistofelesa i Małgorzaty. Nie ma wyraziście zarysowanej sytuacji faustowskiej, nie jest uwypuklony fakt posiadania przez bohatera całej wiedzy człowieka. Swoją drogą ciekawe, kiedy po raz ostatni człowiek mógłby o sobie jednoosobowo powiedzieć, że „wie wszystko”? W starożytności? Jeśli tak, to w której kulturze? Takie pytanie jest dzisiaj, i tak już pozostanie, domeną AI. Na pewno jednak operowy Faust jest śmiertelnie sfrustrowany, przez co staje się łatwą ofiarą dla diabła, który pojawia się pod postacią Mefistofelesa – nie najwyższej rangi, ale za to bardzo spopularyzowanego w kulturze upadłego anioła (Mefistofeles jest jednym z wielu, nie „załapał się” nawet w hierarchii do żadnego z dziewięciu chórów). „Faust” to nie podręcznik angelologii, więc przyjmujemy, że Mefistofeles był bardzo zły, był wręcz udemonowaniem zła (uśmiech). Po ogólnie znanym intro, zaczyna się… melo. Opera koncentruje się na miłosnych dylematach dwojga bohaterów, Mefistofeles stara się, jak może, zarządzać projektem, ale zwyciężają uczucia i siła wyższa. Największą ziemską ofiarę ponosi Małgorzata, która zostaje jednak nagrodzona także największą nagrodą, jaka może spotkać osobę wierzącą.
Tak moglibyśmy skwitować wydarzenia, gdyby nie inwencja i reinterpretacja dokonana przez reżysera Pawła Szkotaka. Jego „Faust” jest dla mnie najbardziej utworem feministycznym, w centrum uwagi znajduje się uprzedmiotowiona przez mężczyzn i religię Małgorzata, która jest postacią tragiczną rodem z antycznej tragedii, w której wszystkie wybory były złe. Uwiedziona i porzucona, wyrzucona poza nawias społeczny po urodzeniu nieślubnego dziecka, uwięziona w sidłach dyskryminacji, na dobicie przeklęta przez brata znajduje pozorne ukojenie w modlitwie. To spiętrzenie emocji i przeciwieństw zostało umiejętnie wsparte inscenizacyjnie. Reżyser z wielkim wyczuciem porusza się na granicy, która oddziela bluźnierstwo od taniej hagiografii, dramat ludzki od poetyki obrazków rozdawanych na kolędzie.
Zło jest bardzo ludzkie, przez co bardzo wiarygodne, w czym zasługa najlepszego aktorsko Janusza Żaka (Mefistofeles). Wokalnie najbardziej przekonał mnie Nazarii Kachala (Młody Faust). Szkoda, że autorzy „Fausta” zapomnieli o balecie, dopisany po dziesięciu latach od premiery fragment taneczny w piątym akcie to za mało, jednak noc Walpurgi w wersji Szkotaka jest najciekawszą sceną przebiegu przypominającą nieco „Carmen Funebre” Teatru Biuro Podróży. Lider poznańskiej formacji ulokował akcję „Fausta” w czasie I wojny światowej – nie tak okrutnej, jak druga, ale najbardziej absurdalnej w historii ludzkości. Nie ma w przebiegu bezpośredniego adresu do wojny w Ukrainie, ale wydaje się, że nawiązanie do konkretnej wojny jest czytelne i wystarczające w kontekście współczesnych wydarzeń. Bydgoskim „Faustem” Szkotak potwierdził także tezę, że jest w tej chwili jednym z pierwszych wyborów przy poszukiwaniu reżyserów operowych. Wieloletnia praktyka owocująca historycznymi w dziejach polskiego teatru widowiskami plenerowymi procentuje w operze, w której zagospodarowanie dużej przestrzeni i dużych grup wykonawców stanowi o końcowym efekcie na równi z walorami muzycznymi, choć reprezentacja słuchaczy, dla których w operze najważniejsze są muzyka i śpiew, jest bardzo mocna i trudna do przekonania.
Sukces Szkotaka był możliwy także dzięki możliwościom technicznym, jakie ma Opera Nova. Począwszy od rozmiarów sceny i audytorium, które dają efekt skali, tak niezbędny w operze, po maszynerię scenotechniczną. Dzięki sprawności ekipy nie tylko uniknięto efektu braci Marx z filmu „Noc w Operze” (uśmiech):
ale udało się uzyskać płynność w zmianach scenografii, zamiast pięciu aktów były dwa, dzięki czemu percepcja nie była rozproszona.
Do Bydgoszczy będę jeździć!
PRL-owskie stereotypy najlepiej obrazował Stanisław Bareja. W „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” jest scena, która dla wielu była przez lata pierwszym skojarzeniem z Bydgoszczą, miastem prowincjonalnym, dla dumnych trójmieszczan miastem trepów i milicjantów:
Niestety, do dzisiaj wielu gdańszczan cechuje wywyższeniowa bucerka i przekonanie o wyjątkowości także w dziedzinie sztuki teatralnej, w tym operowej. Jako z urodzenia gdańszczanin i wyboru gedanofil uprzejmie informuję taplających się w błogostanie moich ziomków, iż sprawy mają się zdecydowanie inaczej. Bydgoszcz, jak i wiele innych miast, systematycznie nam odjeżdża. Kiedyś, za Pawła Łysaka, jeździło się do Teatru Polskiego. Dzisiaj Opera Nova, chyba najbardziej spektakularna polska egzemplifikacja efektu Bilbao, to bezkonkurencyjna w Polsce Północnej scena operowa. Z radością oglądałem pełną salę (800 miejsc!) wiwatującą po przedstawieniu, czułem atmosferę odświętności i wyjątkowości, w przerwie i po spektaklu zadawałem pytania i podsłuchiwałem rozmowy znających się na rzeczy spectatorów także z… Gdańska. Nieśmiało zapytałem się, dlaczego jeżdżą do Bydgoszczy? Przecież, jak mówią organizatorzy i media, mamy w Gdańsku wspaniałą operę. Zapytani spojrzeli na mnie z politowaniem, po czym posypała się seria niewybrednych komentarzy na temat perły w koronie pomorskiej kultury. Nie podjąłem się próby obrony, bo jeśli ma się szacunek intelektualny do siebie i towarzystwa, to nie ma przecież argumentów oprócz propagandy, a ja nie pracuję w „wolnych mediach”. Wycieczki do Bydgoszczy od lat są przyjemnością, liczę przy jakiejś następnej okazji na powrót bardzo ciekawej kolekcji sztuki polskiej do Muzeum Okręgowego (dużo „naszych”, w tym niegdyś cała salka poświęcona szkole sopockiej!). Nie tylko z powodu opery, ale ogólnie z wielu innych powodów: do Bydgoszczy będę jeździć! (uśmiech).