Teatry często sięgają po prozę Fiodora Dostojewskiego. Adaptacje powieściowych wątków literatury pisanej przecież nie dla sceny dokonywane są przez znakomitych twórców z częstotliwością świadczącą co najmniej o atrakcyjności literackiego materiału dla inscenizatorów. Nie zawsze jednak to, co fascynujące dla artysty okazuje się równie fascynujące dla widza. Przekonuje o tym najnowsza realizacja Teatru "Wybrzeże" - "Kilka zdarzeń z życia braci Karamazow".
Krzysztof Zaleski, który to przedstawienie gościnnie w Gdańsku reżyserował, jest jednocześnie autorem adaptacji, przygotowanej wedle zasady ujawnionej w tytule przedstawienia. Z ogromnej powieści wybrał Zaleski owe "kilka zdarzeń", układających się w ludzką tragedię i rodzinny dramat z wątkiem kryminalnym. Wybrał - moim zdaniem - trafnie i szczęśliwie. Szczęśliwie, gdyż ocalił zarówno klimat prozy Dostojewskiego jak i istotę jej treści, z filozoficznym ciężarem włącznie. Trafnie, bo z fragmentów udatnie skroił intrygę, zamkniętą dramaturgiczną całość, w której znalazło się miejsce dla ciekawych psychologicznie postaci i pewnej metafizycznej "podszewki". Adaptacja Zaleskiego broni się dobrze przed wszelkimi ewentualnymi zarzutami spłycenia i nadmiernej swobody wobec literackiego pierwowzoru. Zarzuty takie dało się słyszeć premierowego wieczoru w kuluarach. Ale są one bezpodstawne: nie mamy bowiem do czynienia z inscenizacją powieści, lec