- Teatralny bufet jest przestrzenią, w której ekipie ma nic nie grozić. Każdy może przyjść, bo mu coś w życiu nie tak poszło, może się złościć, bo mu nie wyszło na próbie - mówi Katarzyna Fidos, bufetowa z Teatru Powszechnego w Warszawie w rozmowie z Aleksandrą Boćkowską w Dwutygodniku.
ALEKSANDRA BOĆKOWSKA: Kiedy się pani nauczyła gotować? KATARZYNA FIDOS: To było w połowie lat osiemdziesiątych. Miałam 17 czy 18 lat, gdy pojechałam z mamą do jej znajomych Afgańczyków, do Hamburga. Mieszkałyśmy w afgańskim domu, któregoś wieczoru zasiedliśmy wszyscy do stołu. Wszystko, co tam podano, było tak pyszne, że nie kończyłam jeść, tylko rozgrzebywałam, byłam ciekawa, co jest w środku. Matka kopała mnie pod stołem, jej brat groźnie patrzył, a ja dalej grzebałam, rozkładałam na czynniki pierwsze. Wreszcie okazało się, że gospodarz uznał to za dyshonor - sygnał, że jego żona coś źle zrobiła. Wyjaśniłam, że to jest po prostu tak dobre, że próbuję dowiedzieć się, z czego zrobione. Ulga. Następnego dnia żona gospodarza zabrała mnie na bazar przy meczecie i wskazała przyprawy, które mam kupić. Tak się zaczęło. Potem Ismail przywoził mi różne rzeczy, których nie było w Polsce, a ja gotowałam. Kiedy już urodziłam