- Największą artystyczną prowokacją był dla mnie występ Marleny Dietrich w Pałacu Stalina w Warszawie. Jej radykalizm na scenie polegał na pięknym głosie oraz nieruchomej sylwetce - mówi Andrzej Wirth w Dwutygodniku Strona Kultury.
KATARZYNA TÓRZ: W rozmowach o przeszłości, o polskiej biografii, posługuje się Pan kategorią "postnarodowości". Jest Pan też autorem terminu "teatr postdramatyczny", który wywarł znaczący wpływ na teorię teatru XX wieku. Na ile prefiks "post" najpełniej charakteryzuje Pana postrzeganie współczesnego świata? ANDRZEJ WIRTH: "Postnarodowy" to definicja subiektywna, próba samookreślenia człowieka o dość zwariowanej biografii. Wyemigrowałem w momencie, w którym się już tego nie powinno robić - krótko przed czterdziestką, kiedy byłem już w jakiś sposób zapisany w polskiej kulturze - poprzez książki, tłumaczenia, działalność krytyka i wydawcy. Nastąpiło to w dodatku w warunkach politycznego terroru, a więc wyjazd nie był po prostu przemieszczeniem się, tylko banicją. Zdefiniowanie siebie jako postnational stało się terapią osobistą. W przeciwieństwie do "kosmopolity", słowa zużytego, o zupełnie innej konotacji. Ma Pan duże zasługi w ro