Bogusław Litwiniec usiłuje przybliżyć polskiej publiczności dramaturgiczną twórczość Mariana Pankowskiego - Polaka od lat mieszkającego i tworzącego w Belgii - reżyserując tym razem "Chrabąszcze", sztukę napisaną w 1969 roku (polska prapremiera). Robi to konsekwentnie, choć jak dotąd, bez spodziewanych rezultatów artystycznych i propagandowych. Pankowskiego na naszych scenach nie ma. Czy słusznie? Trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, bowiem realizacje Ljtwińca (w 1987 "Nasz Julo Czerwony") nie są miarodajne i gdyby wyrokować na ich podstawie o wartości tej literatury, efekt byłby odwrotny do zamierzonego. Powiem sentencjonalnie - nieznany autor źle wystawiony w dalszym ciągu pozostaje nieznany.
Przedstawienie w Kalamburze pozostawia wiele do życzenia, ale powiedzmy sobie otwarcie, zespół wziął sobie na warsztat dzieło, które z teatralnego punktu widzenia wcale nie ułatwia zadania ani reżyserowi, ani, tym bardziej, aktorom. "Chrabąszcze" przynajmniej na pierwszy rzut oka, "napisane są pod włos" - nie myślę tu o treści sztuki, lecz o kompozycji dramatu - przede wszystkim zaś o rolach Madame Karp i Dziennikarza. Znajdujemy w nich tyle wewnętrznych rozbieżności, konstrukcyjnych załamań, nawet sprzeczności, które właściwie powinny zdyskwalifikować tekst. Tak się jednak nie dzieje. Pankowski korzysta z całej tradycji europejskiej scenicznego pisania. Nawiązuje do Gombrowicza, do Goethego, do stylistyki polskiego romantyzmu, a także do Różewicza i Witkacego. Szczególnie urządzony śmietnik, który w lekturze ma się dobrze, gorzej jednak na scenie. Dlatego też sceniczna praca nad tym dramatem do łatwych nie należy, wymaga bowiem znalezienia wyra